W poniedziałek korzystając z pięknej pogody pojechałem nad Pławniowice (koło Gliwic). Aura sprzyjała beztroskiemu opalaniu na leżaku. Nagle z wysokiej trawy wychynął policjant i stwierdził, że popełniłem wykroczenie: wtargnąłem autem w niedozwolone miejsce.
Zdziwienie moje było wielkie, szczególnie że denerwują mnie ludzie, którzy uważają, że mogą wszędzie i wszystkim wjechać - bo tak im się podoba, sam więc uważnie patrzę na znaki i nie pcham się, gdzie nie wolno. Spytałem więc uprzejmie, na czym wykroczenie polega. - Tu nie wolno wjeżdżać! - odparł policjant. - Ale przecież nie ma żadnego znaku zakazu - mówię. - Nie ma – przyznał. - Ale nie wolno - powtórzył.
Coraz bardziej zbity z tropu dodałem: - Nie ma także żadnego regulaminu czy jakiejkolwiek innej informacji czy tablicy mówiącej o zakazie. - Nie ma, ale nie wolno. Radni gminy Rudziniec tak uchwalili - twardo trzymał się swojego policjant.
No pięknie, pomyślałem. Jak miło trafić w miejsce, w którym parcie radnych (nie ma wątpliwości - samo w sobie zrozumiałe i słuszne) do dbałości o swoje otoczenie jest tak wielkie, że po drodze nie ma już czasu na zastanowienie i zbędne szczegóły. Poza oczywiście pędem do jak najszybszego złupienia obywateli.
Tym razem szczęśliwie skończyło się na pouczeniu i... poleceniu przestawienia samochodu o kilkaset metrów. Na identyczne miejsce przy drodze. - Ale skąd mam wiedzieć, że tamten plac to jest parking. Przecież tak jak tu, tam też nie ma żadnych znaków: ani zakazu, ani informacyjnego? - Przecież wszyscy wiedzą, że to tam jest parking - pouczył mnie z wyższością policjant.