Od kilku tygodni ekonomiści i eksperci rynku lotniczego zgodnie powtarzają, że jeśli tym razem ma się udać, to spółka musi zabrać się do prawdziwej restrukturyzacji, takiej, która przeorze struktury LOT. Na pewno będzie to bolesne dla sporej części pracowników, których przed zmianami w firmie paradoksalnie chroniły w ostatnich latach częste zmiany prezesów.
W teorii wymiana szefa oznacza zwykle rewolucję w firmie. W państwowych spółkach, gdzie działa po kilka–kilkanaście związków zawodowych, wydłużają ją dodatkowo negocjacje. W rezultacie najlepszą strategią jest przeczekanie „szaleństw" kolejnej ekipy, bo wiadomo, że zaraz przyjdą nowi. Mówili o tym podczas niedawnej debaty w redakcji „Rz" prezesi PZU i PKO Banku Polskiego w dyskusji o trudnej drodze „Od państwowego molocha do nowoczesnej korporacji". Andrzej Klesyk, prezes PZU (żaden z jego poprzedników nie kierował spółką dłużej niż trzy lata), podkreślał, że w przypadku częstych roszad prezesów ludzie traktują z dystansem zmiany, które wprowadza nowy szef, i robią swoje. A efekt jest taki, że na bardzo konkurencyjnym rynku lotniczym mamy relikt z dawnych, dużo lepszych czasów.
Trudno oczekiwać, że cięcia zatrudnienia spotkają się z entuzjazmem pracowników spółki. Sądzę jednak, że większość z nich będzie w stanie zaakceptować trudne zmiany, jeśli tym razem ktoś ich przekona, że jest to jedyna droga ratunku i nie ma od niej odwrotu. Do tego jednak LOT i jego nowy szef muszą mieć bardzo silne, konsekwentne wsparcie ze strony państwowego właściciela, który powinien dać nowej ekipie więcej niż dwa lata. Nawet jeśli po drodze będą roszady polityczne czy problemy z dreamlinerem.