Wartości na sprzedaż. Pieniądz demoralizuje

Rynek zaczyna wyznaczać standardy funkcjonowania społeczeństw, spychając kulturę i religię na drugi plan – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 21.02.2013 18:42

Fakt, że pieniądz demoralizuje, nie jest żadnym odkryciem. Kłopot w tym, że o czymś tak oczywistym łatwo zapomnieć, gdy zarobek jest łatwy i szybki. Przyczyny obecnego kryzysu zdają się to potwierdzać – szybki zysk stał się dla coraz większej liczby ludzi, i to nie tylko tych ze świata finansów, celem nadrzędnym.

Świat, w którym nadrzędną wartością staje się wiara w rachunek zysków i strat, zaczyna uwierać wielu socjologów i filozofów. Jednym z nich jest Michael Sandel, wykładowca Uniwersytetu Harvarda i autor książki „Czego nie można kupić za pieniądze”. Broni w niej sprawiedliwości i wartości niematerialnych przed prawami rynku wkradającymi się w nasze życie niemal na każdym kroku.

Jak pieniądz nas zmienia

Są rzeczy, które nie powinny podlegać prawom rynku, bo niszczy to ich niematerialną wartość – społeczną, etyczną lub emocjonalną – twierdzi Sandel. Problem w tym, że w świecie, w którym żyjemy, dzieje się tak coraz częściej. A my coraz rzadziej dostrzegamy, gdzie przebiega granica między tym, co można kupić, a tym, czym handlować nie powinniśmy.

Sandel mnoży przykłady zacierania się tej granicy. By uzmysłowić sobie, o co dokładnie profesorowi Harvardu chodzi, oto kilka z nich:

– Oferowanie od kilkunastu lat w Karolinie Północnej 300 dol. dla każdej narkomanki, która zdecyduje się na sterylizację, w celu ograniczenia liczby poważnie chorych niemowląt. Z jednej strony przedmiotem transakcji staje się w ten sposób dobro, którym nie powinno się handlować – życie potencjalnego dziecka, z drugiej – kobiety te mają niewielki wybór – ich nałóg jest tak silny, że perspektywa otrzymania 300 dol. jest dla nich wewnętrznym przymusem.

– Czarny rynek handlu biletami na msze Benedykta XVI w USA. Darmowe bilety rozprowadzały parafie, ale ich liczba była ograniczona do pojemności stadionów. Mamy tu więc dobro, którym zdaniem Kościoła nie powinno się handlować – udział w sakramencie, jak też wypaczenie zasady sprawiedliwości – równy dostęp został zamieniony w dostęp dla ludzi uprzywilejowanych – tych, których było stać na bilety.

– Wynajmowanie osób stojących w kolejce na posiedzenia komisji Kongresu. Wstęp na te posiedzenia jest darmowy dla każdego obywatela. Lobbyści, aby dostać się na posiedzenia, płacą nawet po kilka tysięcy dolarów osobom, które stoją w kolejkach. W efekcie na wielu posiedzeniach są jedynymi obserwatorami. W ten sposób prawa obywatelskie można po prostu kupić, co zdaniem Sandela wypacza demokrację i stawia w uprzywilejowanej pozycji tych, których stać na zakup.

– Możliwość otrzymania obywatelstwa USA po wykupieniu w tym kraju nieruchomości za minimum 500 tys. dol. Propozycja takiego prawa nie została ostatecznie przyjęta, ale pokazuje podejście, w którym obywatelstwo można kupić. Z jednej strony to kolejne dobro, które jak podkreśla Sandel, nie powinno być przedmiotem handlu (neguje to przecież takie wartości jak tożsamość narodowa, więzi kulturowe), z drugiej – cena jest tak wysoka, że będzie na nią stać tylko najbogatszych – w ten sposób nie wszyscy są wobec prawa równi. Świeżym przykładem jest Gerard Depardieu – który stał się obywatelem Rosji w sposób szybki i uprzywilejowany.

Pieniądz we współczesnym świecie szkodzi więc na dwa sposoby – narusza sprawiedliwość społeczną i demoralizuje. „Wybór rynkowy nie jest wolnym wyborem, jeżeli niektórzy ludzie są rozpaczliwie biedni albo nie mają zdolności do negocjacji na uczciwych warunkach” – pisze Sandel.

Demoralizacja odnosi się z kolei do wypaczania wskutek wymiany rynkowej moralnej wartości przypisanej niektórym dobrom. Takich jak choćby prawo do rodzenia, sakramenty czy obywatelstwo.

Dla wielu sandelowska argumentacja może wydać się niezrozumiała – jeśli kogoś na coś stać, to czemu nie mógłby tego kupić? Jeśli ktoś chce coś sprzedać, to czemu, jeśli jest na to kupiec, nie powinno dojść do transakcji?

Tylko czy właśnie ten brak zrozumienia nie jest oznaką naszych czasów? Pytanie to tylko z pozoru jest retoryczne – w końcu od wieków bogatsi mogli więcej – zniesienie niewolnictwa czy schyłek epoki wielkich monarchii niewiele w tej sprawie zmieniły. Problem w tym, że transakcje niektórymi dobrami nie odbywały się na skalę tak masową jak obecnie.

Sandela bardziej od kryzysu interesuje jednak erozja wartości. „Epoka triumfalizmu rynkowego zbiegła się w czasie ze zjawiskiem znacznego wypłukania z dyskursu publicznego treści duchowych i moralnych. (...) Musimy także postawić pytanie, w jakim społeczeństwie pragniemy żyć (...) Komercjalizm nie tylko wyrządza szkody poszczególnym dobrom, ale również niszczy samą ideę wspólnoty”.

Zagrożenie demokracji

Idea równości bez względu na zasobność portfela jest jednym z filarów współczesnej demokracji. Filar ten zdaje się kruszeć. Nie po raz pierwszy zresztą. Podobnie zmiany, które widzieli, pojmowali myśliciele epoki rewolucji przemysłowej niszczącej rodzinne wspólnoty. Również teoria walki klas Karola Marksa była wyrazem sprzeciwu wobec nierówności społecznych spowodowanych różnicami w zamożności.
Współczesnemu wzrostowi dobrobytu krajów rozwiniętych, trwającemu nieprzerwanie od II wojny światowej, towarzyszyło powiększające się rozwarstwienie społeczne.

Procesu degradacji demokracji i sprawiedliwości społecznej nie jest łatwo powstrzymać. Albo zrobią to rządy państw, albo społeczny ruch sprzeciwu. Jak pokazuje historia, ten drugi wariant występuje rzadko – głównie wtedy, gdy społeczna frustracja narastającymi nierównościami przekroczy próg bólu. Szansa, że zmiana nastąpi poprzez demokratyczny wybór, jest jednak nikła. Ludzie sfrustrowani najchętniej głosują bowiem na populistów – tych, którzy obiecują wiele, byleby tylko zdobyć władzę. Tym bardziej obecny kryzys jest groźny. Albo doprowadzi do władzy populistów, albo doprowadzi do społecznego wybuchu, który nie musi być wcale bezkrwawy.

Chciwość jest normalna

Liberałowie z pewnością z Sandelem się nie zgodzą. Ich zdaniem państwo powinno ingerować jak najmniej, bo rynek sam znajdzie swoją równowagę, a wraz z nim całe społeczeństwo. Winą za obecny kryzys nie obarczają więc chciwości, tak często wytykanej światowi finansjery, ale nadmiar ingerencji państwa. „Obwiniać o kryzys chciwość to tak, jak obwiniać siłę grawitacji o katastrofę samolotu. Chciwość i grawitacja nigdy nas nie odstępują, natomiast rynki kapitalistyczne najczęściej tak ukierunkowują troskę o siebie, że staje się ona zachowaniem wzajemnie korzystnym” – pisze w eseju „Nie wymagająca ofiar etyka kapitalizmu” William A. Niskanen (cytat za antologią „Odkrywając wolność” prof. Balcerowicza).

Nie wiem, jakie wartości wyznaje Niskanen, ale na pewno wierzy w rynek. A że wyznawców przybywa, nic dziwnego, że to rynek zaczyna wyznaczać standardy funkcjonowania społeczeństw, spychając kulturę i religię na drugi plan.

Nawet jeśli wnioski Sandela mogą niektórym już z daleka pachnieć socjalizmem, to czysto ekonomiczne recepty na funkcjonowanie społeczeństw wydają się obecnie ślepą uliczką. Stworzona w połowie lat 70. teoria ludzkich zachowań ekonomicznych, której autorem był m.in. Gary Becker, zakłada, że ludzie nie tylko w przypadkach zakupu dóbr i usług kierują się zasadą maksymalizacji własnego dobrobytu. Także w relacjach międzyludzkich i społecznych podejmujemy decyzje na podstawie rachunku zysków i strat.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że Becker miał rację. Większość ludzi dookoła nas zachowuje się tak, jakby zależało im tylko na nich samych. Teoria ta była jednym z powodów przyznania Beckerowi ekonomicznego Nobla. Szybko wykorzystano ją w marketingu, zarządzaniu czy prognozowaniu ekonomicznym.

Becker wkroczył jednak na teren dotychczas przez ekonomię niezawłaszczony – zanegował pośrednio znaczenie wartości moralnych czy etycznych. Nawet jeśli jego spostrzeżenia są trafne i dotyczą większości ludzi, beckerowska analiza zachowań została wykorzystana jako narzędzie oddziaływania we współczesnej kulturze konsumpcji – przyspieszając tym samym wypieranie przez rynek wartości moralnych i etycznych. Nic więc dziwnego, że tym, którzy starają się wyznawać inne zasady niż bilans zysków i strat, zmiana ta powoduje dyskomfort.

W starciu tych dwóch wizji – liberalnej wiary w niewidzialną rękę rynku, która za pomocą mechanizmów ekonomicznych (ceny, podaży i popytu) – przywraca społeczeństwu równowagę, i jej sandelowskiej krytyki mówiącej, że źródłem bolesnej zmiany społecznej, której doświadczamy, jest zastępowanie wartości niematerialnych przez zasady dyktowane przez rynek, nie ma jednoznacznego zwycięzcy.

Bez gospodarczego liberalizmu i wolnego rynku można zapomnieć o wzroście zamożności obywateli. Własność prywatna zawsze jest bowiem lepsza od publicznej. Trudno się nie zgodzić, że o własny interes najlepiej dbać jest samemu. Problemem jest znalezienie równowagi między dobrem wspólnym a własnym. Jak dowodzi Michael Sandel, przychodzi nam to z coraz większym trudem.

Może więc powinniśmy spojrzeć na ten problem szerzej? W końcu jeśli wszystko sprowadza się do rachunku zysków i start, trudno o przyjaźń, empatię czy wspólnotę. Nie trzeba wtedy wiele, by zgodzić się z Niskanenem – pozostaje tylko chciwość. Tylko czy na niej można zbudować zdrowe społeczeństwo?

Cytaty pochodzą z książek:

Michael Sandell „Czego nie można kupić za pieniądze?”, Kurhaus Publishing 2012

Leszek Balcerowicz „Odkrywając Wolność”, Zysk i s-ka, 2012

Fakt, że pieniądz demoralizuje, nie jest żadnym odkryciem. Kłopot w tym, że o czymś tak oczywistym łatwo zapomnieć, gdy zarobek jest łatwy i szybki. Przyczyny obecnego kryzysu zdają się to potwierdzać – szybki zysk stał się dla coraz większej liczby ludzi, i to nie tylko tych ze świata finansów, celem nadrzędnym.

Świat, w którym nadrzędną wartością staje się wiara w rachunek zysków i strat, zaczyna uwierać wielu socjologów i filozofów. Jednym z nich jest Michael Sandel, wykładowca Uniwersytetu Harvarda i autor książki „Czego nie można kupić za pieniądze”. Broni w niej sprawiedliwości i wartości niematerialnych przed prawami rynku wkradającymi się w nasze życie niemal na każdym kroku.

Pozostało 92% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację