Realizowana od kilku lat strategia "weźmy jak najwięcej pieniędzy z Unii Europejskie i jakoś to będzie" nie wymaga wprowadzania żadnych reform finansów publicznych, wprowadzania ułatwień dla biznesu, zmniejszania biurokracji (nawet wprost przeciwnie – coraz więcej urzędników musi pieniądze z Brukseli liczyć, rozdzielać i potem rozliczać), ograniczania barier administracyjnych.

Nikt nie ma wątpliwości, że gospodarka funkcjonowałaby lepiej, gdyby podatki były prostsze, firm nie niszczyliby bezkarni urzędnicy, malwersanci i oszuści byliby skutecznie karani, wymiar sprawiedliwości pracował szybciej , a naukowcy i wyższe uczelnie dostawali pieniądze za jakość edukacji i rozwój nowoczesnych technologii. No ale żeby tak się stało, trzeba rozbić rożne układy towarzysko-polityczne i biznesowe i narazić się wpływowym grupom interesów, a przede wszystkim wykazać się konsekwencją i zdecydowaniem.

Tymczasem rząd konsekwentnie realizuje tylko dwa długofalowe projekty. Pierwszy to tzw. reforma systemy emerytalnego, która – wszystko na to wskazuje – doprowadzi do likwidacji jego kapitałowej części i już wydłużyła wiek emerytalny większości pracujących Polaków. Warto podkreślić, że chodzi przede wszystkim o tych, którzy pracują w sektorze prywatnym, bo np. kontrolowane przez państwo górnictwo, budżetowe służby mundurowe, czy sędziowie i prokuratorzy nadal będą mieli w tej kwestii przywileje. Druga realizowana z wielką determinacją reforma to  wcześniejsze wysłanie dzieci do szkół - naukę mają zacząć już sześciolatki.

Spójrzmy na skutki obu tych projektów z punktu widzenia dochodów budżetu. Otóż już za kilkanaście lat ogromna grupa obywateli będzie pracować w swoim życiu o 3 lata dłużej niż poprzednie pokolenia (rok wcześniej wejdzie na rynek pracy i dwa lata później go opuści). To znaczy, że 3 lata dłużej będą płacić podatki. A to - w uproszczeniu – oznacza, że o prawie 10 procent wzrośnie baza płatników tej daniny (przy założeniu, że przeciętny okres pracy wydłuży się z 35 do 38 lat).

Zdecydowanie rozwiąże to część problemów z jakimi w przyszłości będą borykać się finanse publiczne, z powodu zaniechań obecnej ekipy rządzącej. Na upór we wprowadzaniu „reformy sześciolatków" należy więc patrzeć z perspektywy ekonomicznej, a nie edukacyjnej. To one mają w przyszłości zapłacić za przywileje grup, które boi się ruszyć obecna ekipa rządząca.