Wojna handlowa, która toczy się pomiędzy dwiema największymi gospodarkami świata, może być analizowana w kategoriach czysto ekonomicznych. Prezydent Trump podniósł cła na chińskie towary do 145 proc., Chińczycy odpowiedzieli cłami na towary amerykańskie w wysokości 125 proc. Wygląda na to, że oba mocarstwa są gotowe teraz lekko odpuścić, bo oba na takiej wojnie tracą. Ale jeśli nawet, to jest to tylko czasowe zawieszenie broni.
Na pozór oba kraje są idealnymi partnerami: Chiny należą do największych eksporterów na rynek amerykański, wysyłając tam towary o wartości niemal pół biliona dolarów rocznie. Umożliwia to amerykańskim konsumentom niezwykle tanie zakupy (największa pozycja w chińskim eksporcie to elektronika użytkowa). Co więcej, Chińczycy chętnie udzielają im niemal darmowego kredytu, głównie kupując obligacje rządowe USA (w szczytowym momencie mieli ich za dobrze ponad bilion dolarów). Tak więc stosunkowo ubodzy Chińczycy cierpliwie pracują – może już nie za miskę ryżu, ale nadal za śmiesznie małe pieniądze – a znaczną część tych pieniędzy oszczędzają i przeznaczają na kredyt dla bogatych Amerykanów. A bogaci Amerykanie biorą chętnie ten niemal darmowy kredyt i finansują swoje piękne życie, kupując tanie chińskie towary konsumpcyjne.
Na tym pięknym przykładzie współpracy są oczywiście rysy. Część wysyłanych do USA towarów to technologiczne lub użytkowe kopie tego, co wymyślili sami Amerykanie (oczywiście bez zawracania sobie głowy jakimś wynagrodzeniem dla wynalazców). Amerykański deficyt w wymianie handlowej sięga 270 miliardów dolarów, a Chiny wprawdzie chętnie wysyłają swoje towary za granicę, ale zazdrośnie strzegą swojego własnego rynku i wspierają konkurencyjność, nie dopuszczając do umocnienia waluty.
Czy to powód, aby oba kraje toczyły ekonomiczną wojnę? Wydawałoby się, że nie, wystarczyłyby rozsądne negocjacje. Ale żadne negocjacje nie przesłonią zasadniczego faktu: kiedy zaczynał się obecny wiek, amerykański PKB mierzony według bieżących kursów walut był ośmiokrotnie, a według parytetu siły nabywczej trzykrotnie wyższy od chińskiego. Dziś według kursów jest już wyższy tylko o 30 proc., a według parytetu siły nabywczej o 30 proc. niższy. W wyścigu technologicznym dotyczącym 44 najważniejszych technologii, dzięki gigantycznemu zwiększeniu nakładów na badania i wykorzystaniu wszystkich narzędzi (w tym nielegalnych), uważa się, że Chiny prowadzą w 37 obszarach, a USA już tylko w 7. To nie jest walka o cła czy nadmierny deficyt handlowy. To walka o przywództwo w świecie.
Ta wojna będzie się kontynuować przez kolejne dekady, niezależnie od tego, kto będzie urzędować w Białym Domu. Jest wielu ekonomistów (także w Polsce), którzy uważają, że wynik tej walki jest przesądzony, a Chiny są jej bezdyskusyjnym zwycięzcą. Nie jestem tego taki pewny. Mimo imponującego rozwoju, przed Chinami stoją ogromne problemy, które mogą zaowocować w przyszłości kryzysami. A tracący swój udział w globalnym PKB Amerykanie cały czas mają u siebie i Krzemową Dolinę, i Wall Street, i Harvard wraz z MIT.