To zdaje się były ostatnie „nowe podręczniki" w naszym domu, bo przyzwoita gimnazjalistka, a potem licealistka powinna była mieć (i miała) używane książki. Najlepiej takie, które nie są zniszczone, ale każdy kolejny użytkownik może coś z nich wyczytać o charakterze czy o upodobaniach poprzednika.
Podobnie sprawa wygląda z używanymi ubraniami, czy przedmiotami. W Polsce rynek odzieży, czy rzeczy „z drugiej" ręki rozwija się w szybkim tempie. Jesteśmy jednym z poważniejszych eksporterów odzieży używanej do krajów azjatyckich i afrykańskich. Ale rynek ten rośnie też w kraju, a liczba sklepów (w tym internetowych) zwiększa się w kilkuprocentowym tempie. Gdy mamy wybór między nową a używaną odzieżą, to chętnie korzystamy z możliwości zakupu tej ostatniej. Szczególnie lubią to robić ludzie młodzi, dla których kupowanie pojedynczych egzemplarzy jest bardziej atrakcyjne niż seryjnych. Gorzej jeśli jesteśmy zmuszeni – z przyczyn materialnych – korzystać tylko z przedmiotów używanych. A wygląd sklepów z odzieżą używaną, to w jaki sposób jest sortowana (lub nie), prana ( lub nie) wieszana na wieszakach ( lub nie) może także świadczyć o tym, czy dla klientów są dobrowolnym wyborem, czy koniecznością. W zaprzyjaźnionej małej miejscowości na Mazurach na sklepy z odzieżą używaną mówi się „grzebalnia" i to określenie oddaje klimat zakupów: hałdy wygniecionych i porozrzucanych ubrań, albo wielkie worki, w których trzeba grzebać. Kilogram kosztuje do 22 zł. W Warszawie nazwy bardziej przyjazne : ciuchland, lumpeks. Ale ceny odpowiadają metropolii: do 60 zł w centrum...