Z punktu widzenia ekonomii składki Polaków złożone w otwartych funduszach emerytalnych (ok. 270 mld zł) to oszczędności. Dziś służą gospodarce, finansując firmy, budżety państwa i samorządów. Kiedyś powiększą emerytury. Każdy powinien się więc cieszyć z takich oszczędności. U nas tymczasem podniósł się chór krzyczący, że nie stać nas na odkładanie pieniędzy.

Deficyt budżetowy świadczy o tym, że państwo wydaje zbyt dużo. Ale powinniśmy ograniczać inne wydatki. Trzeba przestać dopłacać m.in. do rolników, górników i innych świętych krów, nie przejadać oszczędności.

Naszym, pożal się Boże, politykom wydaje się, że można rządzić bez podejmowania trudnych decyzji, że marnotrawny system będzie trwać wiecznie. Uważają też, że tylko niewielka grupa ludzi zechce bronić emerytur opartych na prawdziwych oszczędnościach. Dlatego też sądzą, że zamiast odebrać wyborcom przywileje, łatwiej będzie zabrać im przyszłość, którą trudno im oszacować.

To prawda, obecny system OFE jest niedoskonały, nieefektywny, nieelastyczny. Można wiele w nim zmienić. Na przykład powiązać wysokość składki ze wzrostem PKB. Nie wolno go jednak upaństwowić. ZUS to ostatnie miejsce, w którym warto przechowywać pieniądze na starość. Za blisko tam do polityków.

Nie wierzę, by minister Rostowski myślał inaczej. Jego postawa w tej sprawie to skutek złego stanu budżetu. Możliwe, że w I kwartale odnotowaliśmy spadek PKB, ale Ministerstwo Finansów nie ma żadnego planu równoważenia finansów państwa, nie widać przygotowań do jakichkolwiek zdecydowanych działań. Minister najwyraźniej liczy na pieniądze z OFE. Mam nadzieję, że się przeliczy, a Polacy nie dadzą sobie odebrać oszczędności.