Kilka tygodni temu taką rentowność osiągnęły obligacje 2-letnie. Im bardziej spada oprocentowanie, tym wyższa jest ich cena. Czyli ci, którzy je sprzedają, zarabiają więcej. I za każdym razem, gdy pada rekord oprocentowania (najpierw Ministerstwo Finansów cieszyło się z 4 proc. oprocentowania, potem 3,5 proc., a teraz już 3 proc.), pojawiają się dwie informacje. Pierwsza, że dzięki temu zmniejszają się wydatki rządu na obsługę zadłużenia. Druga, że finanse publiczne zbliżają się do niebezpiecznej sytuacji, w której nadmiernie rośnie zadłużenie zagraniczne. Istnieje więc zagrożenie, że w jakimś momencie (bliżej nieokreślonym) bańka pęknie. Zagraniczni inwestorzy mogą wyprzedawać nasze papiery, a to znowu podniesie rentowność, zagrozi stabilności finansów publicznych i gwałtownie osłabi złotego.
W każdej z tych informacji jest część prawdy, a część PR. Prawdą jest, że w tym roku niższa rentowność wpłynie pozytywnie na wynik budżetu państwa w wysokości co najmniej 1,5 mld zł w stosunku do planu. Ale jeśli uda się utrzymać takie oprocentowanie obligacji, to największy spadek kosztów obsługi zadłużenia przypadnie na lata 2014–2015 r. Ale gdy się cieszymy, że spadają koszty obsługi długu zagranicznego, to zapominamy, że wciąż ten dług – przez emisję obligacji – zwiększamy.
Na to zwracają uwagę ci, którzy przypominają, że właścicielami ponad połowy naszych długów są inwestorzy zagraniczni. To oczywiście uzależnia nas od innych, ale też nie ma (na razie) powodu, by obawiać się gwałtownego wycofywania zagranicznych inwestorów z Polski. Rynki finansowe są chimeryczne, ale musiałyby mieć jakoś powód albo pretekst, aby zacząć to robić gwałtownie. A jak na razie banki wielu krajów uwalniają pieniądze, w Polsce nie mamy recesji, a stopy procentowe są realnie bardziej interesujące niż w innych krajach Europy.