Zgodnie z kalendarzem uzgodnionym pomiędzy Brukselą a Waszyngtonem mają się zakończyć z upływem przyszłego roku. Powstanie w ten sposób największy zintegrowany obszar gospodarczy świata, który może zwiększyć transatlantycką wymianę handlową aż o 50 proc. i zmienić architekturę ekonomiczną świata. Powstanie nowa perspektywa rozwoju ekonomicznego dla obu dotkniętych w tej chwili zadyszką najważniejszych części wczorajszego rozwiniętego świata. Rozumiem, że nad Wisłą, gdzie opinia publiczna jest całkowicie zajęta stokroć ważniejszymi sprawami, ten „drobiazg" uchodzi niemal całkowicie niezauważony. A w „starej Europie" budzą się ze snu weterani walk z „imperializmem amerykańskim".

22 kwietnia grupa ponad 90 europejskich reżyserów filmowych (wśród nich Pedro Almodovar, Volker Schlöndorff, Ken Loach i Marco Bellocchio) w stanowczo sformułowanej petycji zażądała od Jose Manuela Barroso wykluczenia z negocjacji sektora audiowizualnego. Chodzi o zachowanie „różnorodności kulturowej" Starego Kontynentu, a przede wszystkim – jak się wydaje – o subwencje rządów europejskich i UE. Rysuje się apokaliptyczny obraz inwazji języka angielskiego i tandetnej amerykańskiej popkultury, która rzekomo natychmiast zastąpi rodzime europejskie produkcje. Rzeczywiście perspektywa zastąpienia „M jak miłość", „Na dobre i na złe" i „Rancza" przez amerykańskie produkcje jawi mi się jako koszmarny koniec najwyższej narodowej kultury.

A przecież USA nie są kulturalną pustynią rządzoną twardą ręką przez Chucka Norirsa i Rambo. Wielki rynek stwarza szanse powstawania obszernych nisz, zdolnych do podtrzymania najbardziej wyrafinowanych produkcji. Amerykańskie kino niezależne ma się całkiem nieźle. Połączone rynki europejski i amerykański stworzą silniejszą i trwalszą – bo rynkową – bazę dla produkcji artystycznych niż łaskawość biurokratów. Europejskie produkcje mają w Europie swoich wiernych fanów, a mogą ich pozyskać także za oceanem.

Lista chętnych do wkładania patyków w szprychy transatlantyckiej integracji z pewnością nie ograniczy się do reżyserów filmowych. Jak donosił niedawno „Le Monde", Paryż zamierza żądać wykluczenia z negocjacji przemysłów obronnych. Jak na razie mandat negocjacyjny, który musi być ostatecznie zatwierdzony 14 czerwca, nie przewiduje wyłączeń. Ale czyż obrona przed Chuckiem Norrisem nie jest warta poświęcenia paru milionów miejsc pracy?