Czy to dobrze? Moim zdaniem tak. I nie chodzi tu o bezpieczeństwo samych banków, ale o kredytobiorców. Uważam, że każdy, kto decyduje się na wieloletnie zobowiązanie, jakim jest spłata zadłużonej hipoteki, powinien mieć już doświadczenie w odkładaniu pieniędzy, by poradził sobie z kredytem. Szczególnie dotyczy to młodych osób, bez długiego stażu pracy, bez zaplecza finansowego (czyli np. bogatych krewnych i spadków). A wybór, wbrew pozorom może być dla niektórych trudny: zagraniczna podróż, nowy gadżet elektroniczny, czy rezerwa na koncie na przyszłą ratę mieszkaniową?
Ile osób zachłysnęło się pierwszą pracą i niezłą pensją i w efekcie lekką ręką zadłużyło się do emerytury na mieszkanie, płynąc na fali boomu na rynku nieruchomości kilka lat temu? Większość kredytów banki udzielały wtedy bez wkładu własnego, wiele na 110 proc. wartości nieruchomości. Ile osób ma dziś zadłużenie większe niż w chwili kupna mieszkania, a wartość lokalu nie pokrywa ich zobowiązań wobec banków? Pewnie byliby w lepszej sytuacji, gdyby ich kredyty były niższe o wkład własny. Kto z nich myślał o tym wtedy? Miejmy nadzieję, że nowa rekomendacja choć w pewnym stopniu zapobiegnie takim sytuacjom.
A minusy? Znowu dostajemy urzędowe wytyczne, które rozchwieją rynek nieruchomości, i tak już będący w złej kondycji. Na koniec ubiegłego roku mieliśmy gonitwę za lokalami i kredytami w ramach "Rodziny na swoim". Potem była chwila uspokojenia i zawieszenie transakcji w oczekiwaniu na "Mieszkanie dla Młodych", czyli obietnicę dopłat do kredytów. Na koniec tego roku możemy się spodziewać kolejnego wyścigu po kredyt bez wkładu własnego. Tymczasem to, co będzie najbardziej sprzyjające – i dla kupujących, i dla sprzedających – to stabilizacja i wieloletni program wsparcia budownictwa mieszkaniowego, np. poprzez kasy oszczędnościowe. Bez tego ani rusz.