Jaka strategia po rekonstrukcji

Rekonstrukcja rządu nie miała sensu, jeśli nie nastąpi po niej rekonstrukcja debaty nad strategią gospodarczą kraju.

Publikacja: 28.11.2013 09:49

Red

Myślą przewodnią wystąpienia premiera Donalda Tuska na konwencji 23 listopada była konieczność „nowego otwarcia", „drugiego wielkiego skoku" i „wejścia na wyższy poziom". Jednocześnie wyraził on wątpliwość wobec formułowanego często zarzutu, że Platformie Obywatelskiej „brakuje wielkiej idei, porywającej wizji".

Uważam, że między abstrakcyjną wizją a bieżącym sprawowaniem władzy powinno być jednak miejsce na poważne programy i raporty, które porządkują i hierarchizują dosyć przypadkowo rzucane hasła i pomysły, a następnie przekuwają je na strategię gospodarczą o celach i narzędziach spójnych z realizującymi ją instytucjami. Taką scalającą, nadrzędną rolę powinien spełnić nowy program gospodarczy uwzględniający działania przygotowujące Polskę do przystąpienia do strefy euro.

W pierwszych komentarzach po wystąpieniu premiera Tuska najczęściej podkreśla się brak klarownej strategii gospodarczej. Prof. Stanisław Gomułka („Rz" z 25.11.2013) słusznie zwraca uwagę, że przedstawione przez premiera zamierzenia nie stanowią „spójnego programu dla Polski" ani w rozumieniu strategii gospodarczej, ani nawet strategii politycznej.

Jednocześnie w wystąpieniu premiera pojawił się interesujący paradoks dotyczący wątków europejskich. Z jednej strony wszystkie oczekiwane przez premiera korzystne efekty są bardzo mocno i przesadnie zawieszone na transferach unijnych. Potwierdza to niechęć rządu do podejmowania trudnych reform, na co od razu zwrócili uwagę ekonomiści cytowani w „Rz" przez red. Bartosza Marczuka. Z drugiej strony premier ani jednym zdaniem nie nawiązał do perspektywy przystąpienia Polski do strefy euro, w każdym razie bezpośrednio. Ta bardzo ważna kwestia jest dosyć skutecznie wymiatana z dyskusji publicznej przez rząd i powraca tylko okazjonalnie, gdy np. ukażą się informacje o kolejnym spadku poparcia obywateli lub przedsiębiorstw dla idei przystąpienia, co utwierdza rząd w przekonaniu, że lepiej się nią nie zajmować. I koło się zamyka.

Jest więc dobry czas, aby spróbować powiązać ze sobą obydwa kluczowe aspekty naszego dalszego członkostwa w Unii Europejskiej: wykorzystania środków unijnych oraz znalezienia się wśród krajów stanowiących główny rdzeń integracji gospodarczej. Zachęcają mnie do tego odkryte w wystąpieniu premiera dwa pośrednie i być może nieświadome nawiązania do członkostwa Polski w strefie euro, które – być może naiwnie, z nadzieją i nazbyt życzeniowo – interpretuję jako zawoalowane argumenty za przystąpieniem.

Premier ani jednym zdaniem nie nawiązał do perspektywy przystąpienia Polski do strefy euro

Pierwsze odniesienie dotyczy stwierdzenia, że „Polska jest dumą Europy". Jeśli tak, to podobnie jak „duma Katalonii" powinna aspirować do elitarnego kręgu uczestników toczącej się w Europie gry interesów. Drugie nawiązanie zawarte jest w myśli, że „za sześć–siedem lat Polska stanie się przedmiotem zazdrości i podziwu (...) i najbardziej konkurencyjnym państwem w Europie". Jeśli tak, to dlaczego na koniec okresu, w którym wyczerpie się możliwość korzystania ze środków unijnych, Polska nie miałaby zacząć czerpać korzyści z konkurowania na wspólnym obszarze walutowym?

Związek między tymi dwoma aspektami może i powinien zostać spokojnie przeanalizowany w dyskusji publicznej. A przecież sprawy mogły się potoczyć inaczej. Wyobrazić można sobie mianowicie alternatywne scenariusze, zgodnie z którymi w przeszłości Polska musiałaby się dostosować do następujących wymogów traktatowych.

Po pierwsze, w traktacie akcesyjnym mógł się znaleźć zapis, że nowe kraje są zobowiązane do przystąpienia do strefy euro w okresie nie dłuższym niż np. dziesięć lat. Po drugie, w traktacie mógł się znaleźć zapis (łącznie z poprzednim bądź jako osobny) uzależniający wielkość i charakter transferów unijnych od przystąpienia do strefy euro. Po trzecie, w traktacie mógł się znaleźć zapis o konieczności przeprowadzenia zmian w konstytucji umożliwiających przyjęcie w przyszłości wspólnej waluty. Można się spierać, czy takie wymogi byłyby lepszym rozwiązaniem, ale można przypuszczać, że groźba trwałego ukształtowania się w przyszłości „Europy dwu prędkości" byłaby obecnie znacznie mniejsza.

Można postawić więc tezę, że strategia optymalnego wykorzystania nowych środków unijnych i strategia przygotowywania się do członkostwa w strefie euro to dwie strony ogólnej strategii gospodarczej Polski nieodzownej do zwiększenia konkurencyjności przedsiębiorstw i trwałego zdynamizowania procesu wzrostu.

Za takim łącznym ujmowaniem obydwu aspektów przemawia kilka istotnych argumentów o charakterze zarówno ekonomicznym, jak i politycznym:

• Unikanie dyskusji na temat korzyści i kosztów przystąpienia do strefy euro w nowych, pokryzysowych uwarunkowaniach będzie prowadziło do dalszej erozji poparcia społecznego dla członkostwa. Obawy rządzącej koalicji, że receptą na przegrane wybory jest angażowanie się w kampanię na rzecz przystąpienia do strefy euro w okresie, gdy przeżywa ona silny kryzys, nigdy nie zostały poparte głębszą analizą i przekonującymi argumentami. Nie próbowano choćby pokazać, że nawet w tak silnie dotkniętych przez kryzys krajach jak Grecja czy Portugalia dwie trzecie społeczeństwa jest za pozostaniem w strefie euro. Nie próbowano też wyjaśnić, dlaczego Litwa i Łotwa były tak zdeterminowane, aby wejść do strefy euro i nie dokonywać dewaluacji walut, oraz jakie są doświadczenia Słowacji. Powiązanie obydwu aspektów oznaczałoby natomiast, że o kosztach i korzyściach przystąpienia będzie się dyskutować stale, co będzie spełniać ważną rolę informacyjną i edukacyjną.

• Unikanie dyskusji nad członkostwem w strefie euro może oznaczać paradoksalną sytuację, że w nadchodzących wyborach do Parlamentu Europejskiego kwestia ta w ogóle nie zaistnieje w debacie publicznej bądź też debata ta zostanie zdominowana przez emocje i mity, a nie przez racjonalne oceny szans i zagrożeń. Jeśli tak, to kwestia ta tym bardziej nie stanie się przedmiotem kampanii przed wyborami parlamentarnymi, samorządowymi i prezydenckimi. W rezultacie można oczekiwać dalszego spadku poparcia nie tylko dla przystąpienia do strefy euro, ale także dla samego członkostwa w Unii Europejskiej. Zagrożenie takie polega na tym, że w ciągu najbliższych siedmiu lat wyczerpywanie się impulsów wzrostowych związanych z transferami unijnymi nie będzie kompensowane przez stopniowe uruchamianie nowych źródeł efektywności wynikających z przygotowywania się do konkurowania w obszarze wspólnej waluty.

• Jak wiadomo, ekonomiści sceptycznie nastawieni do członkostwa Polski w strefie euro, a wśród nich prezes NBP, były i nowy minister finansów oraz przewodniczący Rady Gospodarczej przy Premierze, najczęściej przywołują niby oczywisty, ale sam w sobie mało wyrafinowany i przekonujący argument, że najpierw musimy się do tego członkostwa przygotować. Nie wyjaśniają bowiem, co ma być czynnikiem uruchamiającym ten proces koniecznych reform i dostosowań. W rezultacie oznacza to – nomen omen – odsunięcie członkostwa ad calendas Graecas. Opracowanie i przyjęcie programu rządowego, którego głównym celem byłoby wykorzystanie nowych środków unijnych do jak najlepszego przygotowania gospodarki do funkcjonowania w strefie euro, pomogłoby przerwać błędne koło pasywności i ekscytacji oczekiwaniem na 3-proc. tempo wzrostu.

Dekonstrukcja OFE pokazała, że rząd traktuje instytucje gospodarki rynkowej jak klocki, których kombinacje można często zmieniać. Niestety, przy obecnej rekonstrukcji rządu premier w taki sam sposób podszedł do zmiany struktury resortów. Ustawa o działach administracji rządowej i ustawa o Radzie Ministrów dają władzy wykonawczej w tym zakresie duże uprawnienia i prawdopodobnie nie należy tego radykalnie zmieniać.

Natomiast bez wątpienia na krytykę i na osobną analizę zasługuje sposób, w jaki rząd z tych uprawnień skorzystał. W tym miejscu tylko kilka uwag. Moim zdaniem sposób ten jest zaprzeczeniem wniosków płynących z koncepcji dobrego rządzenia (good governance).

Po pierwsze, nasuwa się wątpliwość, czy rząd bierze pod uwagę jakiekolwiek kryterium uzasadniające tworzenie, łączenie lub likwidację resortów i czy próbuje liczyć skumulowany koszt dla gospodarki, jeśli nowa struktura okazałaby się dysfunkcjonalna.

Po drugie, sekwencja zmiany struktury powinna być odwrotna do zastosowanej przy utworzeniu nowego „superministerstwa". Najpierw w dokumencie zaopiniowanym przez Radę Gospodarczą przy Premierze należałoby pokazać, że poprzednie Ministerstwo Rozwoju Regionalnego natrafia w obecnym kształcie na bariery sprawnego funkcjonowania i że konieczne jest jego połączenie z Ministerstwem Transportu. Następnym krokiem powinno być zbadanie, czy zmiana ta nie zaburzy w istotny sposób logiki i funkcjonalności całej struktury administracji rządowej, a także współpracy z koalicjantem. I dopiero ostatnim krokiem powinno być szukanie odpowiedniego kandydata na ministra.

Po trzecie, przyjęte rozwiązanie wydaje się gorsze od poprzedniego. Przede wszystkim nowe superministerstwo przestaje pełnić neutralną, „asektorową" rolę względem innych resortów, rolę strażnika właściwego wykorzystywania środków UE. Siłą rzeczy będzie ono miało skrzywienie w stronę „twardej" infrastruktury, co nie bardzo sprzyja „inteligentnemu rozwojowi" i eksportowi „tego, co się rodzi w naszych głowach", na czym tak wydaje się zależeć Elżbiecie Bieńkowskiej.

Podtrzymując kredyt zaufania dla rządu, można próbować mu wybaczyć, że na razie „nowy plan dla Polski" przywodzi na myśl tytuł jednego z dokumentów programowych Ministerstwa Przemysłu z początku naszej transformacji, a mianowicie „Zarys próby wstępu do tez do założeń do programu...". Mimo ujmująco i zabawnie skromnego tytułu był to dokument, wokół którego mogła się wówczas toczyć sensowna dyskusja.

Należy więc oczekiwać od rządu przygotowania w najbliższych miesiącach strategicznego dokumentu o takiej randze, że będą musiały się do niego odnieść główne środowiska gospodarcze, a także wszystkie siły polityczne. Rekonstrukcja rządu nie miała sensu, jeśli nie nastąpi po niej rekonstrukcja debaty nad strategią gospodarczą kraju uwzględniającą perspektywę przystąpienia do strefy euro.

Andrzej Wojtyna jest kierownikiem Katedry Makroekonomii Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, był członkiem Rady Polityki Pieniężnej

Myślą przewodnią wystąpienia premiera Donalda Tuska na konwencji 23 listopada była konieczność „nowego otwarcia", „drugiego wielkiego skoku" i „wejścia na wyższy poziom". Jednocześnie wyraził on wątpliwość wobec formułowanego często zarzutu, że Platformie Obywatelskiej „brakuje wielkiej idei, porywającej wizji".

Uważam, że między abstrakcyjną wizją a bieżącym sprawowaniem władzy powinno być jednak miejsce na poważne programy i raporty, które porządkują i hierarchizują dosyć przypadkowo rzucane hasła i pomysły, a następnie przekuwają je na strategię gospodarczą o celach i narzędziach spójnych z realizującymi ją instytucjami. Taką scalającą, nadrzędną rolę powinien spełnić nowy program gospodarczy uwzględniający działania przygotowujące Polskę do przystąpienia do strefy euro.

Pozostało 92% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację