Rz: Niedawno prezes banku centralnego Marek Belka po zaostrzeniu konfliktu na Ukrainie zasugerował, by na nowo podjąć w Polsce dyskusję o przystąpieniu do strefy euro. Wasza decyzja o przystąpieniu została podjęta właśnie w szczycie kryzysu.
Była naturalną konsekwencją wcześniejszej polityki monetarnej Estonii. Nasza waluta była sztywno związana od 1992 r. z marką, a później z euro. Tak naprawdę nie mieliśmy innego wyjścia jako mały kraj. W czasie szczytu kryzysu byliśmy praktycznie odcięci od rynków kapitałowych, gdyż koszty obsługi długu byłyby nie do przyjęcia. Można debatować, czy należało wprowadzić euro dokładnie w tym czasie, tzn. z początkiem 2011 r., lecz strategiczna decyzja zapadła już wcześniej. Nie było wtedy łatwo dotrzymać warunków akcesji i utrzymania deficytu nieprzekraczającego 3 proc., lecz dzięki doskonałej komunikacji rządu ze społeczeństwem udało się przeprowadzić całą operację.
Jakie są wymierne korzyści?
Jest jeszcze nieco za wcześnie, aby ocenić wszelkie korzyści, ale z całą pewnością Estonia stała się krajem, do którego inwestorzy nabrali większego zaufania. Obecność w strefie zwiększa poziom bezpieczeństwa kraju jako państwa, które łączą silniejsze więzi z naszymi partnerami. Ten czynnik nie był bez znaczenia. Przyjęcie euro przyczyniło się także do przezwyciężenia kryzysu lat 2008–2009, kiedy nasza gospodarka skurczyła się o jedną piątą. Dwa lata temu wzrost wyniósł już 3 proc. Wprawdzie w roku ubiegłym był poniżej 1 proc., lecz w tym roku spodziewamy się wzrostu w granicach 3 proc.
Jakie były koszty społeczne wprowadzenia wspólnej waluty? Wszyscy, z którymi rozmawiałem, skarżyli się na podwyżki cen, które nadeszły wraz z euro.