Już któryś miesiąc z kolei mam problem z dopięciem budżetu – poskarżyła się ostatnio znajoma. – Czy to wszystko tak podrożało? – zapytała. Proszę sobie wyobrazić jej zdziwienie, kiedy się dowiedziała, że ceny rosną najwolniej od dekady.
Inflacja, czyli roczny wzrost cen, już szósty miesiąc z kolei nie przekracza 1 proc. Taki obraz rzeczywistości rysuje nam statystyka. Ale, jak to zazwyczaj bywa, diabeł tkwi w szczegółach.
Polak jedną czwartą swoich dochodów przeznacza na zakupy żywności. A ceny w tej kategorii towarów, choć rosną coraz wolniej, to jednak wciąż dwa razy szybciej niż inflacja. Na początku 2013 r. ceny ogółem były o 1,7 proc. wyższe niż przed rokiem, ale ceny żywności rosły o 3,5 proc. W marcu tego roku inflacja wyniosła tylko 0,7 proc., ale żywność podrożała o 1,4 proc.
Szybciej niż inflacja rosną też opłaty za użytkowanie mieszkania, czyli m.in. rachunki za energię, nie mówiąc już o cenach usług związanych z rekreacją i kulturą, gdzie wzrosty są bliskie 3 proc.
Ekonomiści przy każdej możliwej okazji podkreślają zbawienny wpływ niskiej inflacji na nasze portfele. Ale już w zakulisowych rozmowach przyznają, że choć realne wynagrodzenia (czyli po uwzględnieniu inflacji) rosną teraz szybciej, na nasze nastroje oraz chęć do zakupów i tak najbardziej wpływa to, co dostajemy co miesiąc przelewem na konto. A wzrost płac wciąż jest daleki od tego, jaki miał miejsce przed kryzysem.