Wszyscy wiemy, jak szkodliwym zjawiskiem jest inflacja. Rosnące ceny pożerają realną wartość naszych płac i dochodów, rujnują emerytów, konfiskują znaczącą część zgromadzonych oszczędności. Przez długie lata wiedzieliśmy, że wybuch inflacji to groźba, z którą stale musimy się w Polsce liczyć. Bo chociaż dziś złoty jest mocny, jutro lub pojutrze może się przecież osłabić.
A teraz raptem mamy coś odwrotnego – groźbę spadku cen. I pytanie: cieszyć się z tego czy tym martwić?
Gdyby Polsce rzeczywiście groziła deflacja, byłyby powody do zmartwienia. Alan Greenspan, były szef Fedu, stwierdził kiedyś, że jedyną rzeczą, której się bardziej boi niż inflacji, jest deflacja.
Deflacja to permanentny, trudny?do opanowania spadek poziomu cen. Nie oznacza ona jednak spadku ?cen pożądanego i oczekiwanego, wynikającego na przykład z obniżki kosztów produkcji. Deflacja w zasadzie wynika z faktu, że w gospodarce jest ?zbyt mało pieniądza. Jeśli pieniędzy na rynku jest za mało, to popyt jest zbyt niski i producenci mają kłopot ze sprzedażą.
Rosnące zapasy towarów zmuszają ich do obniżania cen oraz do ograniczania skali bieżącej produkcji. Jeśli jednak sprzedają towary po obniżonych cenach, ponoszą stratę, którą usiłują sobie zrekompensować, redukując koszty. Na krótką metę można to zrobić na dwa sposoby: albo obniżając płace pracowników, albo zmniejszając zatrudnienie. Tak czy owak, oznacza to dalsze ograniczenie popytu oraz dalszą presję na spadek cen i produkcji. Innymi słowy, deflacja to po prostu objaw pogłębiającej się recesji.