A jednak w tym potwornie ciężkim roku, tak trudnym dla wielu rodzin, wskaźnik dzietności wyniósł dwa, czyli przeciętnie na 100 kobiet w wieku rozrodczym 18–49 lat przypadało dwoje dzieci.
Minęły 22 lata. Jak pisze „The Economist", Polska przeżywa drugi złoty wiek Jagiellonów, worki złotej jałmużny z Brabancji płyną szerokim strumieniem, w każdym grodzie powstają nowe brukowane dukty, kmieciowie mają wypchane sakiewki. A jednak coś tu nie pasuje, coś jest nie tak, jakby ktoś puścił bąka w zatłoczonej windzie jadącej na sam szczyt kariery. W tym kraju sukcesu, w tym narodzie bogacącym się w tempie niespotykanym od 500 lat, nie rodzą się dzieci.
Według niedawnego raportu GUS, o którym – parafrazując znanego „profesora" – telematołki nie raczyły wspomnieć w żadnym głównym dzienniku, dzietność w Polsce znowu spadła poniżej 1,3 dziecka na kobietę w wieku rozrodczym, liczba rozwodów przewyższa liczbę nowych małżeństw, a ludność Polski się kurczy w dużo szybszym tempie, niż przewidywano, mimo że żyjemy coraz dłużej.
Silny spadek dzietności określa się w ekonomii pojęciem dywidendy demograficznej. Słowo „dywidenda" sugeruje dodatkowe korzyści i tak jest w istocie. W wielu pracach naukowych wykazano następujące korzyści dla wzrostu gospodarczego i rozwoju społecznego wynikające ze spadającej dzietności: rośnie odsetek osób w wieku produkcyjnym, bo jest mniej dzieci, a te są w wieku nieprodukcyjnym. Kobiety uwolnione od koszmaru bycia matką mogą studiować i podjąć pracę, rośnie zasób kapitału ludzkiego oraz rośnie aktywność zawodowa, co jest bardzo pozytywne dla wzrostu gospodarczego. Mniejsza liczba dzieci oznacza większą niepewność na stare lata, nie wiadomo, czy będzie komu podać szklankę herbaty staruszkowi, więc trzeba więcej oszczędzać, a to oznacza większe inwestycje, co też jest dobre dla wzrostu.
Dopóki trwa okres dywidendy demograficznej, wszystko jest łatwe i przyjemne. Ale potem roczniki wyżu idą na emeryturę, a dzieci nie dorosły, żeby na te emerytury pracować i płacić podatki, bo się nie urodziły.