Media życzliwe weteranom pracy rozpoczęły kampanię przeciwko krzywdzącym skutkom systemu kapitałowego. Alarmują, że w ubiegłym roku przeciętny emeryt ze starego systemu dostał 3036 zł, a z nowego tylko 1856 zł. Różnica wyniosła 1200 zł.

„Jak zaakceptować takie różnice?", pyta „Gazeta Wyborcza". Jak sądzę, pyta retorycznie, gdyż takiej niesprawiedliwości zaaprobować się nie da. Trzeba coś z tym zrobić. A ponieważ trudno byłoby obniżyć świadczenia ze starego portfela, trzeba zlikwidować nowy portfel i wszystkim wypłacać tyle samo. Ten demagogiczny postulat jest tyle nierealistyczny, co nośny. Dlatego idę o zakład, że stanie się cenną kiełbasą wyborczą partii lewicowych oraz tych określających się jako prawicowe. Zanim jednak oczy zaleją nam łzy nad losem świeżo upieczonych emerytów, zastanówmy się nad ową krzywdzącą niesprawiedliwością. W bardzo polskim rozumieniu sprawiedliwie jest wtedy, że gdy Kowalski ma dwie krowy, a Malinowski jedną, to wszyscy się modlą, aby Kowalskiemu krowa zdechła. Są też u nas zwolennicy poglądu, że najbardziej sprawiedliwy system jest taki, w którym obowiązuje zasada: każdy na starość otrzymuje tyle, ile uskładał przez lata aktywności zawodowej. Zwłaszcza że ów uskładany kapitał jest waloryzowany, i to w tempie nie niższym (dodatkowo prawnie gwarantowanym), niż rosły oszczędności gromadzone w OFE. Jeżeli zgodzimy się z taką interpretacją sprawiedliwości, a jednocześnie prawdą jest, że emerytury ze starego portfela są istotnie wyższe, to logiczny jest wniosek, że ów stary system był niesprawiedliwy, bo zbyt hojny. Wiem, że usłyszę protesty emerytów, a może wręcz grozi mi lincz, ale muszę to stwierdzić. System stworzony na początku lat 90., firmowany przez niezwykle życzliwego ludziom Jacka Kuronia, wprowadzał równy dla wszystkich 24-proc. udział w kwocie bazowej i bardzo wygórowane (1,3 oraz 0,7 proc.) przeliczniki za każdy rok pracy i każdy rok nieskładkowy.

W efekcie wychodząca z postkomunistycznej nędzy Polska miała jedną z najwyższych na świecie stóp zastąpienia (relacja emerytury do ostatnich zarobków), dużo wyższą niż inne kraje postsocjalistyczne. Dodatkowo należała do nielicznej grupy państw gwarantujących realny wzrost emerytury. Na skutek tego ZUS stale musiał być dotowany z budżetu, a wysokość owej dotacji w przybliżeniu była równa wielkości deficytu budżetowego. Nie jest więc przesadą twierdzenie, że zbyt hojne – jak na finansowe możliwości kraju – świadczenia społeczne są głównym winowajcą zadłużenia Skarbu Państwa. Jest tu co prawda drobne usprawiedliwienie. Nie bez racji twierdzono, że majątek państwowy powstał w następstwie akumulacji możliwej dzięki zaniżaniu płac. Wobec tego uznano, że dochody z prywatyzacji powinny być rodzajem rekompensującej to renty. Ale skumulowane dotacje do systemu emerytalnego okazały się wyższe od skumulowanych dochodów z prywatyzacji.

Skoro nie da się obronić tezy, że stary system był uczciwy, a nowy wyrządza wielką krzywdę, to niestety musimy zaaprobować różnice w wysokości świadczeń. Nie oznacza to, że niczego zrobić się nie da. Należy np. uszczelnić system, czyli zlikwidować (a raczej zmniejszyć) dodatkowe przywileje emerytalne. Zaoszczędzone w ten sposób środki mogłyby być przekazane na rzeczywiste, a nie jak do tej pory pozorne, bodźce do dodatkowego, dobrowolnego oszczędzania na emeryturę. Tyle dla przyszłych emerytów można zrobić. Tylko tyle i aż tyle.