Do jego powstania dąży wicepremier Janusz Piechociński, sam chce stanąć na jego czele i rozwiązać problem.

Nie odmawiam dobrych chęci wicepremierowi. Myślę również, że jego spotkanie z ambasadorem Iranu, o którym wspominał wczoraj w ramach działań antykryzysowych, jest w stanie stworzyć jakąś szansę polskim sadownikom. Obawiam się jednak, że tworzenie komitetów i rozpaczliwe próby otwierania nowych rynków nie są do końca tym, co może złagodzić skutki rosyjskiego embarga.

W zasadzie jedyna potencjalnie skuteczna droga uzyskania jakichkolwiek porządnych rekompensat wiedzie przez Brukselę. Tam też zapadłyby decyzje, czy polski rząd może udzielić pomocy rolnikom i przedsiębiorcom. I tam też powinny się ogniskować działania wicepremiera Piechocińskiego, rządu i dyplomacji. Pewien problem może stanowić fakt, że Bruksela udała się właśnie gremialnie na wakacje, ale przecież mamy ostry kryzys. Nie tylko związany z walkami na Ukrainie, ale także z sankcjami i polskimi jabłkami. Przekonajmy unijną biurokrację, że mimo kanikuły trzeba działać. To będzie trudniejsze, ale bardziej skuteczne od powołania komitetu w Polsce.

Przy okazji rosyjskiego embarga wyszła jeszcze jedna nieprzyjemna rzecz: marnie jesteśmy do niego przygotowani. Rosja jest przewidywalna i nieprzewidywalna zarazem. Nie wiadomo bowiem, jak szeroko odpowie na sankcje unijne i amerykańskie. Wiadomo natomiast, że sięgnie po stosowaną  już wcześniej broń. To embargo mieliśmy jak w banku, i to od miesięcy. Nie mieliśmy za to planu B – działań wspierających naszych producentów. Owoce tego będziemy zbierać miesiącami.

Chyba że zadziała mechanizm, który zadziałał już kilkakrotnie. Otóż wybronią się sami producenci i firmy zajmujące się handlem żywnością. Wdrożą własne plany B, zminimalizują straty, znajdą innych odbiorców. W to wierzę bardziej niż we wspomniane wyżej komitety.