Dziś wśród prezesów dominują osoby z wykształceniem technicznym, w górę pnie się liczba posiadaczy dyplomów uniwersyteckich. Sami zainteresowani do kwestii wykształcenia podchodzą sceptycznie – w biznesie liczą się inne kompetencje niż to, czego można się nauczyć na jakiejkolwiek uczelni wyższej. Trzeba mieć instynkt, wyczucie i masę innych kompetencji, a tego nikt nie jest w stanie się nauczyć w szkole. Dlatego drugorzędna wydaje się kwestia, jaką uczelnię prezes skończył. To zasada powszechnie obowiązująca w przypadku spółek spoza giełdy.
Kwestia wykształcenia bywa tematem numer jeden w spółkach Skarbu Państwa. Przekonała się o tym np. Grażyna Piotrowska-Oliwa, menedżer z wieloletnim doświadczeniem, głównie w branży telekomunikacyjnej. Gdy ta absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach została prezesem PGNiG, nie brakowało mniej czy bardziej wyszukanych uszczypliwości.
Czy skończenie studiów artystycznych oznacza, że droga do biznesu jest już zamknięta? Dlaczego zatem na wysokich stanowiskach można znaleźć tak wielu filozofów? Teoretycznie trudno wskazać ścieżkę edukacji prowadzącą dalej od zarządzania spółką niż właśnie ten kierunek. Czy sam fakt skończenia zarządzania oznacza, że ktoś jest stworzony do tego typu pracy?
Wiedza zdobyta na uczelni często ma niewiele wspólnego z realnymi kompetencjami zawodowymi. Inaczej myślą jednak obecnie wchodzący na rynek pracy przedstawiciele pokolenia Y – w ich mniemaniu semestr rachunkowości wystarczy, aby na rozmowie kwalifikacyjnej wśród kompetencji wymieniać umiejętność tworzenia bilansu przedsiębiorstwa.
Każdy, kto ma choć odrobinę pokory, wie, że dopiero po wejściu na rynek pracy zaczyna się zdobywanie prawdziwych kompetencji i umiejętności. Ukończenie uczelni może w tym pomóc, ale nie jest tak, że dyplom z jednej dziedziny zamyka drogę gdzie indziej.