Z jednej strony mamy Rosję, używającą w polityce i gospodarce najbardziej typowych narzędzi imperialnej „twardej siły". Forma użycia tej potęgi jest różna – Gruzja została jawnie zaatakowana przez rosyjskie czołgi i samoloty, na Ukrainie zamiast tego pojawiły się zielone ludziki z wojsk specjalnych, w Bułgarii usiłuje się zmusić rząd do ustępstw, finansując organizacje pozarządowe, które gotowe są wyprowadzić ludzi na ulice i sparaliżować politykę energetyczną rządu.
W sferze czysto gospodarczej Rosja również używa bezpośrednich narzędzi nacisku: w stosunku do krajów, które są silnie zależne od rosyjskiego rynku (jak Ukraina, Gruzja czy Mołdawia), stara się sparaliżować ich eksport sankcjami handlowymi. W przypadku krajów, których zależność jest znacznie mniejsza (w tym Polski), stara się za pomocą sankcji wyrządzić doraźne, ale bolesne straty.
Najsilniejszym narzędziem szantażu pozostaje jednak główna broń w rosyjskim arsenale – dostawy surowców energetycznych. Nad Ukrainą stale wisi jawna groźba odcięcia dostaw gazu (albo narzucenia tak wysokich jego cen, że mogłyby one doprowadzić Kijów do bankructwa).
Ogłaszając rezygnację z budowy gazociągu South Stream, prezydent Władimir Putin wyraźnie dał do zrozumienia, że kraje południa Europy będą tego jeszcze żałować. Część krajów Unii (w tym Polska) odczuła już we wrześniu „przykładowe" ograniczenie dostaw gazu. A im zimniejsze nadchodzą miesiące, tym bardziej prawdopodobne stają się takie manewry w przyszłości.
Po drugiej stronie ringu jest Zachód, a przede wszystkim USA. Unia – jak to Unia – nie może się na dobre zdecydować, jak z Rosją rozmawiać. W Waszyngtonie także prawdopodobnie nikt nie chce otwartej wojny gospodarczej z Moskwą. Pod wpływem sytuacji sięgnięto wprawdzie bez entuzjazmu i w Ameryce, i w Europie po pewne narzędzia „twardej siły" i wprowadzono otwarte sankcje gospodarcze, ale w bardzo ograniczonej skali – nie do porównania z agresywnością zachowania Rosjan.