Rzeczywiście, posługując się wskaźnikiem LCOE (ang. levelized cost of energy), można dojść do wniosków podobnych co autorka artykułu. Wskaźnik LCOE jest jednak wzorem przestarzałym i niemiarodajnym, bo uwzględnia tylko składowe kosztów wytworzenia jednostki energii elektrycznej na zaciskach generatora.
W praktyce nie ma jednak technicznych możliwości podłączenia się bezpośrednio pod generator elektrowni systemowej. Wyprodukowaną energię należy przesłać i rozdystrybuować na setki kilometrów, co powoduje nie tylko straty techniczne, ale także dodatkowe koszty wynikające z konieczności rozbudowy sieci. Żaden z tych elementów nie jest uwzględniany we wskaźniku LCOE.
Gdyby zatem wziąć pod uwagę wszystkie te czynniki, okazałoby się, że energia z niewielkich OZE może być nawet o kilkadziesiąt procent tańsza. Oddzielanie kosztów dystrybucji od kosztów wytworzenia energii elektrycznej zniekształca rzeczywistość i wprowadza ludzi w błąd. Kiedy jedziemy np. na stację benzynową, nie interesuje nas, ile kosztowało wytworzenie litra benzyny, ale ile za nią zapłacimy. Klienta interesuje końcowa kwota uwzględniająca wszelkie składowe.
Nie inaczej jest w przypadku energii elektrycznej, która wraz z opłatą dystrybucyjną kosztuje obecnie niemal 60 groszy za kilowatogodzinę (w taryfie G). Najbardziej dotowaną obecnie technologią jest technologia węglowa, a spółki dystrybucyjne rekompensują sobie nierentowną często działalność dla taryfy G nieuzasadnionymi stawkami dla innych taryf.
Kluczem do właściwego postrzegania ekonomiki branży energetycznej jest uświadomienie sobie, z czego wynikają koszty dystrybucji energii. Wbrew sposobowi obliczania taryf dystrybucyjnych koszt dystrybucji nie zależy od ilości przesłanych kilowatogodzin. Stawki wynikają głównie z nakładów i kosztów eksploatacji siedzi dystrybucyjnych, a te rosną wraz z mocą przyłączonych doń źródeł. Wniosek z tego: duże źródła energii zawsze stanowić będą większy koszt niż lokalne, z których energia rozpływa się w promieniu zaledwie kilku kilometrów.