Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju w ostatnich dniach grudnia ogłosiło pierwszy konkurs na dotacje nie tylko dla programu „Polska cyfrowa", ale w ogóle dla nowego unijnego budżetu na lata 2014–2020. Chwała mu za to, bo im szybciej unijne pieniądze zaczną pracować w gospodarce, tym lepiej.

Na pierwszy ogień poszły granty na e-usługi publiczne. To generalnie bardzo ciekawe projekty, ale dosyć drażliwe. Informatyzacja państwa budziła dotychczas wiele zastrzeżeń. Już nawet nie chodzi o ciągłe opóźnienia we wdrażaniu kolejnych wielkich programów, ale przede wszystkim o to, że były to systemy zupełnie ze sobą niezintegrowane.

Projekty, które będą finansowe z nowych dotacji UE na lata 2014–2020, muszą tych błędów unikać i tworzyć spójny system informacyjny państwa. Każdy projekt powinien załatwiać nie potrzeby danej instytucji, ale wpisywać się w szerszą perspektywę e-państwa. I zanim zostanie wdrożony, powinien odpowiedzieć na pytanie, czy np. nie dubluje się z istniejącymi już systemami (np. w zakresie dostępu do danych) i czy będzie płynnie współdziałać z innymi rejestrami państwa. E-administracja ma naprawdę oszczędzać czas przedsiębiorcom i obywatelom i zaspokajać ich potrzeby kompleksowo. Sytuacja, w której w jednym urzędzie żąda się dostarczenia dokumentu z innego urzędu, jest niedopuszczalna.

Wymagania wobec nowych projektów są znaczne, tym bardziej że to już ostatnie unijne pieniądze. Tymczasem resort rozwoju wyznaczył czas na zgłaszanie projektów tylko do początku maja. Albo więc wychodzi z założenia, że publiczne urzędy są już świetnie przygotowane do informatyzacji wedle nowych wymogów, albo wrócimy do największych grzechów polskiej informatyzacji.