Rosyjscy analitycy nazwali gazociąg z Rosji do granicy turecko-greckiej „drogą donikąd". To trafne określenie. Turecki Potok jest jeszcze bardziej polityczny i bezsensowny, aniżeli jego poprzednik - gazociąg South Stream, który zakończył się spektakularnym fiskiem w grudniu, będąc już w fazie budowy.
Gazprom stracił na nim ponad 5 mld dol.. Do tego zamiast umocnienia pozycji i nowych, większych kontraktów, otrzymał unijne dochodzenie antymonopolowe i coraz skuteczniejsze inicjatywny uniezależnienia się lub zmniejszenia zakupów rosyjskiego gazu. M.in. Bułgaria, Rumunia, Grecja i Serbia chcą zbudować połączenia gazociągowe między sobą, by móc kupować i przesyłać gaz od czy do sąsiada.
Co w tej sytuacji robi Gazprom? Ogłasza oficjalny start budowy gazociągu z Rosji po dnie Morza Czarnego do Turcja a tam dalej do granicy z Grecją. To nie byłoby głupie, bo gazociąg Błękitny Potok, którym teraz płynie rosyjski gaz do Ankary, ma za małą moc na potrzeby rosnącej tureckiej gospodarki. Nowa rura na 10-20 mld m3 byłaby ekonomicznie uzasadniona.
Ale nie o to przecież chodzi, by budować coś, co będzie zarabiać. Chodzi o pokazanie siły i zmuszenie drugiej strony do przyjęcia narzuconych reguł gry. Dlatego moc przesyłowa Tureckiego Potoku ma wynosić 68 mld m3 gazu rocznie. Tutaj nawet rosyjscy specjaliści pukają się w czoło.
Gazociąg urywa się na granicy z Grecją, dokąd dotrze 47 mld m3 gazu (reszta pozostaje w Turcji). Pytanie: co z tym gazem zrobić? Rosjanie manili Greków gazowym hubem, ale gdy okazało się, że Grecy owszem są chętni, lecz za rosyjskie pieniądze, to rozmowy umilkły. Teraz Gazprom chciałby, by unijne kraje zainteresowane tym gazem same zbudowały gazociągi odbiorcze do hubu. Ale tutaj odzewu brak. Komisja Europejska już ostrzegła Greków i aspirujących do członkostwa Serbów, że zgoda na gazociąg w zamian za rosyjskie ulgi cenowe czy inne profity jest niezgodna z prawem Wspólnoty.