Jadąc tydzień temu przez Lubelszczyznę, zauważyłem, iż ogniwa fotowoltaiczne można dostrzec może nie na wszystkich domach, ale na sporej ich części, przynajmniej widocznych z drogi krajowej nr 17. Czyżby ta część kraju stała się nagle najbardziej proekologicznym regionem Polski? Przecież w Warszawie, w której, przynajmniej logicznie rzecz biorąc, mieszka znacznie więcej osób z zacięciem proekologicznym, taki widok to jednak rzadkość.

To efekt systemów dopłat, które dopiero zyskują na powodzeniu, ale choćby na Lubelszczyźnie odkryto je wcześniej i, jak widać, z powodzeniem. Trudno powiedzieć, czy takie domowe minielektrownie słoneczne faktycznie mają znaczenie nawet w lokalnym bilansie energetycznym, ale na pewno jest to krok w dobrym kierunku. Sami konsumenci muszą zobaczyć, że rozwiązanie jest dla nich korzystne, ale co najważniejsze – nie kosztuje zbyt wiele.

Szkoda że podobnego scenariusza nie wybrano także w przypadku systemów centralnego ogrzewania. W wielu regionach, np. w Krakowie, to potężny problem, ogrzewane węglem domy to największe źródło emisji szkodliwych gazów i pyłów, co w efekcie daje potężny smog.

Jednak zamiast pomyśleć choćby nad stopniowym włączaniem tych domów do miejskiej sieci czy też systemem dopłat, który umożliwiłby przejście na droższe ogrzewanie gazowe, od razu wypalono z grubej rury, forsując jako jedynie słuszny zakaz opalania węglem.

Czyste powietrze jest dobrem wspólnym, ale nie może być tak, że ludzie są zmuszani do wyższych wydatków, a państwo czy też władze lokalne umywają ręce. Doświadczenia krajów skandynawskich w kwestiach ekologicznych pokazują, że na ich powodzenie składa się element represji, ale jednocześnie państwo też musi ponieść wydatek. Inaczej się nie da, ale nasi włodarze jeszcze tego nie zrozumieli.