Jedną z najważniejszych imprez towarzyskich były Bale Mody, a elity chętnie wyprawiały się na modowe zakupy do Paryża, Wiednia czy Londynu (brytyjski styl chętnie wybierali panowie).

Również w siermiężnych czasach socjalizmu upodobanie do mody przetrwało – polska ulica wyróżniała się wśród bratnich krajów ubiorem i fantazją. Co ciekawe, choć w Budapeszcie czy w Berlinie Wschodnim o zakupy odzieżowe było łatwiej, jakoś nie przekładało się to na wygląd ulicy. Z rodzinnych relacji wiem, że przyjeżdżające do Polski cudzoziemki były zaskoczone, że przy tak słabo zaopatrzonych sklepach ludzie (zwłaszcza kobiety) są tak dobrze ubrani.

Ten paradoks był zasługą paczek z ciuchami z Zachodu oraz prywaciarzy zaopatrujących bazary w kopie modnych strojów i butów. Choć w relacji do zarobków ich ceny były zaporowe, to jednak klientek nie brakowało. To przecież w Polsce robiło się świetne interesy na walizkowym imporcie płaszczy ortalionowych, koszul non-iron, sukienek z krempliny czy dżinsów. To u nas stały gigantyczne kolejki po kolekcje Barbary Hoff. I to u nas po 1989 r. rozwinęły się prężne marki odzieżowe i obuwnicze (warto zwrócić uwagę na rosnącą liczbę świetnych krajowych producentów butów!).

Pierwsze miejsce Polski w regionie w wydatkach na odzież i obuwie w tej sytuacji nie dziwi. Sądzę nawet, że w rzeczywistości mogą one być wyższe, bo spora część modowego rynku w małych miastach działa w szarej strefie. Czy jednak ta pozycja lidera jest dla nas powodem do chluby? Wszak naszym punktem odniesienia w modzie nie były nigdy kraje regionu, ale Paryż i Londyn...