Albo polskie firmy będą miały kredyty na inwestycje, albo politycy złożą system bankowy na ołtarzu populizmu.
Od dawna karmiono nas wizją supersilnego zdrowego systemu bankowego. Opowiadano nam, że obronną ręką wyszliśmy z wielkich kryzysów bankowych, które naruszyły fundamenty najsilniejszych gospodarek Zachodu. Ale dziś już widać, że to był blef – wystarczyło kilka upadłości niewielkich instytucji finansowych oraz parę lekkomyślnych pomysłów polityków i system zaczął się chwiać. A to tylko wstęp do tego, co nas czeka, jeśli politycy przepchną w Sejmie prezydencką ustawę o pomocy frankowiczom.
O początku poważnych kłopotów świadczy chociażby to, że co najmniej trzy banki mogą zacząć postępowania naprawcze. To są procedury wszczynane niejako z automatu, gdy bank zaczyna ponosić straty. Oczywiście politycy będą mówić, że to tylko wybieg, by uciec przed nowym podatkiem od aktywów. Ale będzie w tym tylko tyle prawdy, że nowy podatek nie jest dla fiskusa kosztem. Czyli w bardzo nisko rentownych bankach podatek dochodowy może być wyższy od zysku netto.
W najbliższych latach banki na pewno zostaną poważnie osłabione. A to oznacza niższe dywidendy dla ich akcjonariuszy (niestety mało kogo to martwi), ale też niższe kredyty dla naszych firm.
W czwartek wicepremier Morawiecki tłumaczył, że przejął od ministra skarbu kontrolę nad PKO BP, bo ten największy w Polsce bank jest kluczowy dla realizacji jego planu gospodarczego. Tyle że bez zdrowego systemu bankowego, bez sprawnej giełdy nie ma co marzyć o jakichkolwiek dużych inwestycjach. Tylko w socjalizmie był możliwy kapitał bez prawdziwych banków.