Firmy z udziałem Skarbu Państwa są ważne dla budżetu, więc zwykle kierują nimi ludzie bliscy władzy. Kłopot pojawiał się wtedy, gdy trzeba było w takiej firmie zatrudniać menedżerów z rynku. Nieatrakcyjne wynagrodzenia w tym nie pomagały. Trudno się dziwić, że ustawa o wynagrodzeniu osób kierujących niektórymi podmiotami prawnymi z 2000 r., czyli tak zwana kominówka, stała się źródłem wielorakich patologii. Wyspecjalizowaliśmy się w tym obchodzeniu przepisów tak doskonale, że średnie wynagrodzenie prezesa w spółkach objętych ustawą było niemal dwukrotnie wyższe niż założony kaganiec. Ale i tak mogli z zazdrością zaglądać w portfele szefów prywatnych przedsiębiorstw.

Nowe rozwiązania dzielą pensję na dwie części – pierwsza będzie zależeć m.in. od aktywów spółki, osiąganych przychodów oraz wielkości zatrudnienia, i tu nadal będą limity, tyle że mogą być wyższe. Zmienna ma wynikać z realizacji celów zarządczych, ale i ta będzie podlegać obostrzeniom. W sumie to krok w dobrą stronę, choć tylko krok. Zniknie także sztuczny podział pomiędzy spółki, w których Skarb Państwa jest większościowym lub mniejszościowym akcjonariuszem, co samo w sobie było patologią.

Pytanie tylko, czy taka ustawa jest potrzebna. Nie lepiej z każdym zarządzającym zawierać kontrakt, w którym gros wynagrodzenia zależy od osiągniętych wyników, podnoszenia wartości i efektywności spółki? Z punktu widzenia pobieranej przez Skarb Państwa dywidendy byłoby to rozwiązanie optymalne. Tyle że wymagałoby odpolitycznienia państwowych spółek. A to może być znacznie trudniejsze niż ustawowe podnoszenie wynagrodzeń prezesów.