A to dlatego, że politycy, miast stanąć w prawdzie i powiedzieć górnikom, że jest ich za dużo i zarabiają zbyt wiele, by wszystkie kopalnie przetrwały, wolą szeptać czułe słówka na Śląsku. Obiecywać, że węgiel tak jak był, tak będzie podstawą polskiej gospodarki. Kalkulować, że wraz z żonami i krewnymi górnicy to sporo głosów zyskanych przy urnie.
Czułe słówka szeptał górnikom Donald Tusk, gdy był jeszcze premierem. Wyznaczoną przezeń drogą podąża teraz Beata Szydło. Ich recepta jest prosta: wyciągnąć pieniądze z branż, w których jeszcze pieniądze są, i zasypać czarną dziurę strat fedrowanych przez państwowe kopalnie. A potem? Potem jakoś to będzie. W ten repertuar wpisuje się pomysł, by ulepioną niedawno z truchła upadającej Kompanii Węglowej Polską Grupę Górniczą ratować poprzez połączenie z Katowickim Holdingiem Węglowym, zasilonym gigantycznym zastrzykiem pieniędzy, pochodzącym m.in. z Enei.
Tak oto węglowy topielec czepia się innych i ciągnie pod wodę. Jeszcze zupełnie nie pozbawił energetyków zysków, ale dramatyczne załamanie kursów kontrolowanych przez państwo spółek z branży mówi samo za siebie. Kalkulacja jest prosta: energetycy przerzucą koszty węglowego haraczu na odbiorców energii – od gigantycznych hut po zwykłego Kowalskiego grzejącego sobie wodę na herbatę. To już się dzieje: mamy jedne z najwyższych w UE hurtowych cen energii, a taniego prądu od sąsiadów nie da się w dużych ilościach sprowadzić, bo łączniki dziwnym trafem powstają bardzo opornie lub wręcz są blokowane.
Taka polityka musi wcześniej czy później osłabić konkurencyjność polskiego przemysłu, dla którego energia to jeden z istotnych kosztów, a więc pośrednio uderzyć w konkurencyjność całej gospodarki. W ten oto sposób węglowy topielec wciąga pod wodę każdego z nas. Szykujcie kamizelki ratunkowe.