Fundusz, który formalnie zaczął działać w kwietniu tego roku, jest integralną częścią planu Morawieckiego. Dał właśnie znać o sobie, uczestnicząc w wielkiej operacji repolonizacji Pekao, na którą wykłada ponad 4 mld zł. W środę wicepremier Mateusz Morawiecki postawił kropkę nad i, formalnie inaugurując działanie całej Grupy PFR na bazie licznych instytucji, m.in. BGK czy Agencji Rozwoju Przemysłu.

W założeniu nowy twór ma je zintegrować, zwiększając skalę i efektywność działania. Wspierałby ekspansję zagraniczną firm, przedsięwzięcia innowacyjne i ważne dla gospodarki inwestycje, dla których ciężko byłoby pozyskać pieniądze prywatne. Rząd wiąże duże nadzieje z mającym inwestować także na kredyt wehikułem finansowym, bo w budżecie robi się pustawo za sprawą ogromnych wydatków socjalnych, jak np. 500+.

Mimo szczytnych haseł i zapowiedzi trudno jednak nie mieć obaw. To może być prawdziwa gratka dla części polityków i biznesmenów, by próbować uczynić z funduszu dojną krowę i środek do realizacji „swoich" lokalnych inwestycji.

Miejmy nadzieję, że premier Morawiecki wyciągnął wnioski z błędów ekipy PO–PSL, która stworzyła poprzednika PFR. Kto jeszcze pamięta Polskie Inwestycje Rozwojowe, strukturę, która rodziła się w bólach od 2012 roku, a jej prezesi zmieniali się, podobnie jak pomysły na działanie? Skończyło się ostrą krytyką NIK i tylko kilkoma większymi inwestycjami, np. w wydobycie ropy, akademiki czy elektrownię, oraz podpisaniem listu intencyjnego z Hawe, firmą Marka Falenty, jednego z późniejszych bohaterów afery podsłuchowej.

Właśnie w jednej z podsłuchanych rozmów minister Bartłomiej Sienkiewicz nazwał tamten program „ch... d... i kamieni kupa". Miejmy nadzieję, że dużo większy w zamyśle PFR nie zasłuży nigdy na takie określenia.