Wprowadzając taki dualizm, rząd otworzył pole podatkowym „innowacjom". Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego ryzyka. Dlatego niższą stawkę obudował ograniczeniami mającymi powstrzymać szatkowanie firm na mniejsze.
Tyle że ta palisada broniąca dostępu do 15-proc. CIT jest szczerbata jak sześciolatek, któremu wypadają zęby mleczne. Doradcy już podpowiadają dużym przedsiębiorcom, jak się przez nią przedrzeć. A że to oni zwykle wygrywają w wyścigu z fiskusem, może tym razem lepiej się nie ścigać i po prostu obniżyć CIT dla wszystkich?
Po pierwsze, dzięki temu energia zarządów firm skupi się na prowadzeniu realnego biznesu, a nie gier z fiskusem. Po drugie, progresywna skala podatku nie będzie karała firm za to, że rosną (a przecież większe przedsiębiorstwa mają większe możliwości inwestycyjne). Wreszcie po trzecie, niższy CIT zachęcałby do rejestrowania biznesu w Polsce. Dziś nasza podstawowa stawka CIT równa 19 proc. jest co prawda na takim samym poziomie jak np. w Czechach i nieco poniżej stawek w wielu krajach Zachodu, ale już nie jest tak atrakcyjna jak np. w Irlandii, do której biznes lgnie dzięki 12,5-proc. CIT.
Podobnie jak ja najwyraźniej myślą władze Węgier, które obecną skalę progresywną 10 proc. (do pół miliona forintów, czyli 1,6 mln euro zysku) i 19 proc. (powyżej) chcą w 2017 r. zamienić na stawkę liniową 9 proc. Może więc tym razem naprawdę warto pojechać po nauki do Budapesztu?