Eksperyment zakończył się sporym sukcesem, bo z jednej strony nastąpił wzrost wydajności, z nadwyżką rekompensujący efekty skrócenia czasu pracy, z drugiej zaś obniżyły się koszty prowadzenia biznesu.
Czy Polacy też chcieliby pracować krócej? Oczywiście, kto by nie chciał! Moment na takie żądania jest idealny, bo im bardziej wyrównany będzie pojedynek o prezydenturę, tym bardziej prawdopodobne staną się daleko idące obietnice. Mamy już większe świadczenia rodzinne, dodatkowe emerytury, obietnicę radykalnego wzrostu płacy minimalnej i obniżony wiek emerytalny. Do kompletu brakuje więc już tylko krótszego tygodnia pracy, bo pewnie nic równie efektownego nie da się w krótkim czasie wymyślić.
Czy stać nas na skracanie czasu pracy? Odpowiedź wbrew pozorom nie jest wcale oczywista. W połowie XIX wieku najbardziej wydajny na świecie angielski robotnik fabryczny pracował 6 dni w tygodniu, przeciętnie po 12 godzin dziennie (dzieci poniżej 13 lat tylko 8 godzin). Przez całe dziesięciolecia związki zawodowe domagały się skrócenia tego czasu do 10, a potem do 8 godzin. Przemysłowcy zgodnie odpowiadali, że wtedy gospodarka zbankrutowałaby, bo cały zysk firm jest rzekomo wypracowywany w ciągu ostatniej godziny pracy.
Potem dzienny czas pracy udało się stopniowo skrócić, a od lat 30. XX w. kolejne kraje (od USA i Wielkiej Brytanii poczynając) wprowadziły wolne soboty. Dziś zazwyczaj tydzień pracy ma 40 godzin, a gospodarka jakoś nie zbankrutowała. Dzięki postępowi technicznemu, lepszej edukacji i bardziej wypoczętym pracownikom, produktywność gigantycznie wzrosła, a ludzie zaczęli szanować czas wolny w podobny sposób, jak się szanuje zarobione pieniądze.
Czy to znaczy, że skrócenie czasu pracy daje gwarantowany gospodarczy sukces? Niekoniecznie. W roku 2000 Francja wprowadziła 35-godzinny tydzień pracy, argumentując, że doprowadzi to do znacznej redukcji bezrobocia, a wzrost produktywności bardziej wypoczętych i zadowolonych z życia pracowników z nawiązką pokryje wszelkie koszty. I co z tego wyszło? Francja i Włochy to jedyne gospodarki grupy G7, w których stopy bezrobocia od tego czasu, zamiast spaść, wzrosły (dziś są najwyższe w grupie G7), a wzrost wydajności pracy okazał się znacząco niższy niż we wszystkich pozostałych krajach.