W środowisku lekarskim wrze: do końca maja medycy mają czas na decyzję, czy podpisać z Narodowym Funduszem Zdrowia umowy, w których przewidziane są kary za błąd na recepcie. Organizacje, które organizowały w styczniu protest pieczątkowy, wzywają, by umów z NFZ nie podpisywać.
100 zł za wizytę, 500 zł za leki
- W sondzie przeprowadzonej przez portal Konsulium24 zaledwie 4 proc. lekarzy zadeklarowało, że umowy podpisze. 50 proc. podpisać nie chce, a pozostali wciąż nie wiedzą, jaką decyzję podjąć - mówi Agnieszka Rubinowska ze Stowarzyszenia Lekarzy Praktyków.
Zdzisław Szramik z Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy uważa, że sprzeciw wobec przepisów jest jeszcze silniejszy. - Z rozmów z kolegami wynika, że około 90 proc. z nich umów na przepisywanie refundowanych recept nie podpisuje - mówi. - Ubezpieczeni pacjenci mają prawo do leków z dopłatą bez względu na to, czy leczy ich lekarz, który ma umowę, czy nie. Będziemy namawiać pacjentów, by domagali się zwrotu pieniędzy bezpośrednio od NFZ - mówi.
Co to oznacza dla pacjentów? Jeśli lekarz nie ma umowy na przepisywanie leków refundowanych, nie może przepisywać leków z dopłatą NFZ. Nie dotyczy to jednak wszystkich medyków: ci, którzy pracują w przychodniach, wypisują recepty na drukach placówek. Indywidualne umowy mają przede wszystkim ci lekarze, którzy przyjmują prywatnie, w ramach abonamentu wykupywanego przez pracodawcę lub pracują na kontrakcie.
- Z prywatnych wizyt wcale nie korzystają osoby zamożne, tylko takie, które nie chcą lub nie mogą czekać w kolejce do specjalisty - mówi Agnieszka Rubinowska. - Z faktu, że ktoś płaci 100 zł za wizytę raz na trzy miesiące nie wynika, że będzie mógł płacić za leki w pełnej cenie po kilkaset złotych miesięcznie - dodaje.