Kiedy dwa lata temu prof. Mark Post z Uniwersytetu w Maastricht podawał w Londynie pierwszego na świecie wołowego burgera wyprodukowanego in vitro, pokazywały to wszystkie telewizje świata. Nie dlatego, że był to przełom kulinarny („nie jest zbyt soczysty, dość jędrny, przydałyby się sól i ketchup" – mówili degustatorzy), ale dlatego, że niewielki, 140-gramowy kawałek kosztował pół miliona złotych.
Teraz to się zmienia – wyhodowane w laboratorium mięso staje się dostępne cenowo. Co nie znaczy, że będzie tanie.
Szklane pastwiska
Sprawcą przełomu jest nowojorska firma biotechnologiczna, która chce komercyjnie produkować „etyczne" steki wołowe. Takie, które powstały bez uśmiercania zwierząt. Właściwie to powstałe (prawie) bez jakiegokolwiek udziału zwierząt. To samo dotyczy skóry na galanterię – jeżeli można produkować tkankę mięśni, to można i inne elementy krowiego ciała.
Firma Modern Meadow na razie gromadzi fundusze na uruchomienie produkcji na skalę większą niż laboratoryjna. Jej szef Andras Forgacs przekonał m.in. Petera Thiela (współzałożyciela PayPala i jednego z pierwszych inwestorów Facebooka) i amerykański Departament Rolnictwa do wyłożenia 13 mln dolarów na uruchomienie manufaktury. „Do końca tego roku będziemy w stanie wyprodukować kawałek skóry dwa na dwa centymetry bez krzywdzenia zwierzęcia" – zapewniał w 2012 roku Andras Forgacs cytowany przez „The Guardian". I wygląda na to, że w końcu jest bliski spełnienia obietnicy.
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zapowiada, że w ciągu 40 lat konsumpcja mięsa wzrośnie o 60–70 proc. Dziś produkuje się rocznie ok. 270 mln ton. Według WHO w 2030 roku – na skutek rozwoju krajów uboższych oraz rosnącej zamożności Chin – potrzebnych będzie 376 mln ton.