Krzysztof Oppenheim, doradca finansowy:
Jeszcze parę lat temu – kiedy na rynku hipotek rządził król frank – wydawało się Polakom, że kredyt hipoteczny to największe dobro. Radowali się wszyscy: i młodzi kredytobiorcy, którzy kupowali swoje pierwsze „M" z prawie niezauważalną ratą kredytu, i bankowcy, którym rosły jak na drożdżach portfele „hipotek".
Po wybuchu kryzysu finansowego, a szczególnie w jego drugiej fazie, kiedy w większości branż – poza windykacją – znacząco spadły obroty, opinia na temat kredytu hipotecznego znacząco się zmieniła. Banki zaczęły liczyć trupy w szafach. Szczególnie nieprzyjemnie pachniały ulegające rozkładowi kredyty frankowe.
Co z tym paskudztwem zrobić? Ze względu na moc innych zajęć niecierpiących zwłoki, np. raportowanie do wszystkich placówek i departamentów w najróżniejszych sprawach, nie starczyło bankom czasu na rozwiązanie problemu z frankiem. Pozostała więc jedyna, wielokrotnie sprawdzona w podobnych przypadkach metoda działania: pozamiatać pod dywan. A co z młodymi, potencjalnymi kredytobiorcami? Wystarczy poczytać komentarze licznych hejterów pod każdym artykułem treści: „Kupuj teraz, bo wkrótce będzie drożej". Skąd ich niechęć do banków? Otóż okazało się, że kredyt to nie zabawka, którą się wyrzuci, jak się znudzi. Zobowiązanie na 20 czy 30 lat to pętla na szyi, której uścisk daje się we znaki przy każdym wahnięciu dochodów, a także po narodzinach potomka.
I między innymi dlatego tak mało młodych ludzi decyduje się dziś na założenie rodziny czy rodzicielstwo. Z niechęci do zadłużania się należy się cieszyć. Mówię tak, ponieważ często spotykam się z ludzkimi dramatami spowodowanymi brawurą przy zaciąganiu kredytu. Bo – jak się okazuje – bankowcy są mili tylko wtedy, kiedy chcą nam coś wcisnąć: kolejną pożyczkę albo kartę kredytową z bohaterem z bajki lub piłkarzem.