Po raz pierwszy był pan w tym roku w Cannes nie jako muzyk, lecz jako bohater filmu.
Bulwar Croisette… To mi się kojarzy z wiekiem XIX albo początkiem XX. Eleganccy ludzie spacerują po promenadzie. Aż dziwne być jednym z nich. Przed moim wyjazdem na Lazurowe Wybrzeże zadzwoniła moja córka Eve Hewston, która jest aktorką, i powiedziała: „Cannes to festiwal aktorów, scenarzystów, reżyserów, ludzi, którzy opowiadają rozmaite historie. Ty jesteś muzykiem. Bądź wdzięczny, że tam jesteś. I po prostu nie graj. Bądź sobą”. No więc się starałem.
Pana rozliczenie z własnym życiem w dokumencie Andrew Dominika „Bono. Stories of Surrender” naprawdę porusza. A przedtem była autobiograficzna książka. Zastanawiam się, czy dzielenie się swoim życiem z widzami, publiczne rozliczanie się z nimi, przynosi panu więcej ulgi czy bólu?
Czy ja wiem? Pewnie mogę przez takie wyznania stracić trochę godności, trochę przyjaciół. Ale wszyscy artyści, których kocham, tak właśnie robią. Malarze, poeci, filmowcy. Kiedy byłem młody, moim ukochanym muzykiem był John Lennon. On był gotowy dla sztuki narazić się na śmieszność. Wykorzystał nawet swój ślub z Yoko Ono. Mówił: „Otwórz własną klatkę piersiową i zrób z tego sztukę”. Więc moja książka i film Andrew zaczynają się od otwarcia klatki piersiowej. Dosłownie. W 2016 roku przeszedłem ciężką operację. I powiem już bardziej alegorycznie: Niektórzy twierdzą, że w sztuce ważna jest „operacja mózgu”, ale dla mnie ważniejsza jest „operacja serca”.
Andrew Dominik zarejestrował pana bardzo osobisty koncert. Spektakl, w którym jest pan do bólu szczery, zrzucając z siebie wszelkie maski.
On zaraz na początku naszej współpracy powiedział mi coś, czego wtedy jeszcze do końca nie rozumiałem: „Kamera zawsze wie, kiedy kłamiesz. Dlatego musisz pozbyć się wszelkich tarcz, stanąć przed publicznością nagi. A potem powtarzał niejeden raz: »Kłamiesz, nie wierzę ci. Nie wierzę ci«”.