Kto się boi medialnych imperiów

Jeśli w Polsce nie można dyskutować o zaangażowaniu zagranicznego kapitału w media, nie narażając się na nagonkę, to trzeba poważnie obawiać się o wolność Polaków – pisze filozof i publicysta

Publikacja: 28.02.2008 00:55

Kto się boi medialnych imperiów

Foto: Rzeczpospolita

Gościem ostatniej debaty „Dziennika” był Emmanuel Todd, zaproszony do Warszawy chyba po to, żeby przekonać Polaków, że Rosja jest najważniejszym sojusznikiem UE i warto z nią negocjować, USA – imperialną potęgą w stanie upadku o odmiennej niż Europa cywilizacji, a Unia Europejska oznacza konieczność pokornego uznania hegemonii krajów największych.

Todd jest między innymi autorem interesującej, choć po części demagogicznej, książki o neoliberalizmie. Sławi w niej zalety gospodarczego protekcjonizmu, krytykuje euro i zwraca uwagę na negatywne zjawiska rozdrobnienia narodów i wzrostu nierówności. O wszystko obwinia negatywny wpływ amerykańskiego systemu gospodarczego na Europę.Jedna z tabel zamieszczonych w tej książce ilustruje stopień otwartości gospodarek mierzony stosunkiem inwestycji zagranicznych w danym kraju do jego inwestycji za granicą.

Nie trzeba podzielać ekscentrycznych poglądów francuskiego intelektualisty (w czasie debaty wygłosił w stylu prawdziwie francuskim półgodzinną odę na cześć putinowskiej Rosji), by odczuć pokusę zastosowania tego myślenia do Polski. Jak bardzo otwarta jest Polska gospodarka w porównaniu z zachodnioeuropejskimi? I o czym to świadczy – jeśli przejęlibyśmy przesłanki rozumowania Todda?

Jak jednak wiemy, nie tylko polscy ekonomiści, ale i radykalni autorzy zachodnioeuropejscy, którzy potępiają turbokapitalizm z pozycji lewicowych, milczą na temat roli kapitału zagranicznego w Europie Środkowo-Wschodniej. Nie interesują się ani rozdrobnieniem narodów, ani rosnącymi nierównościami w tym regionie. Partiom politycznym podejmującym te problemy – takim jak PiS – zarzuca się ciasny nacjonalizm i płaski populizm.

Te podwójne standardy wynikają z tego, że nie da się z faktu opanowania rynków Europy Środkowo-Wschodniej uczynić oskarżenia wobec USA, gdyż na wschodnioeuropejskich peryferiach dominują koncerny zachodnioeuropejskie. A rzekomo postnarodowi i proeuropejscy intelektualiści niemieccy czy francuscy, tak nielubiący ekspansji firm zagranicznych w Niemczech i we Francji, skłonni są do znacznie większej tolerancji, gdy chodzi o gospodarczą i polityczną ekspansję firm francuskich i niemieckich na wschodnioeuropejskich rynkach.

Pytanie o wpływ inwestycji zagranicznych jest szczególnie istotne, gdy chodzi o media, gdyż odgrywają one fundamentalną rolę we współczesnych demokracjach. Nie są tylko częścią systemu gospodarczego, ale też politycznego. Czy rzeczywiście wystarczy formalne oddzielenie spraw biznesowych od redakcyjnych oraz wielość właścicieli, by być spokojnym o wolność słowa i uznawać to za gwarancję braku uzależnienia od wpływów zewnętrznych?

Gdyby większość mediów w Meksyku należała do koncernów amerykańskich, to na każdym politologicznym seminarium uniwersyteckim uznawano by to za najlepszy dowód uzależnienia tego kraju od potężnego sąsiada. Tyle że – o ile mi wiadomo – od 1960 r. inwestycje zagraniczne w mediach są w Meksyku zakazane. Także Kanadyjczycy konsekwentnie wypowiadają się przeciwko otwarciu rynku mediów dla zagranicznych inwestorów.

W Niemczech przed paru laty żywe były obawy przed inwazją magnatów medialnych z importu: Silvio Berlusconiego i Ruperta Murdocha. A gdy brytyjski Mecom (właściciel 51 proc. udziałów w spółce Presspublica, wydawcy „Rzeczpospolitej” – przyp. red.) przejął gazetę „Berliner Zeitung”, wybuchła prawdziwa histeria. Pamiętajmy przy tym, że w Niemczech udział inwestorów zagranicznych w mediach, zwłaszcza drukowanych, i tak jest znikomy. Wybitny niemiecki medioznawca Horst Röper uspokajał, że niebezpieczeństwo przejęcia wydawnictw przez cudzoziemców nie jest duże i że na rynku gazet codziennych prawie nie ma kapitału zagranicznego.

Gdyby większość mediów w Meksyku należała do koncernów amerykańskich, to na każdym politologicznym seminarium uznawano by to za najlepszy dowód uzależnienia tego kraju od potężnego sąsiada

Dlaczego więc tego rodzaju obawy i niepokoje prawomocne w Kanadzie, Niemczech, Australii czy Meksyku miałyby być nieuzasadnione w Polsce? Przecież w przypadku Polski nie chodzi o jedną, dwie czy trzy gazety, lecz o 80 proc. rynku. Przy tym, jak wiemy, problem struktury własności jest u nas tym bardziej skomplikowany, że kapitał rodzimy jest zwykle postkomunistycznej proweniencji i często tworzył się w niejasnych okolicznościach.

W czasie mojej niedawnej dyskusji z Pawłem Śpiewakiem w studio TVN 24 prowadzący naszą rozmowę redaktor usiłował pobudzić nas do jeszcze jednego aktu oburzenia z powodu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego na temat Radia RMF FM (były premier określił je jako „niemieckie”). Zwróciłem wówczas uwagę, że ta prowokująca i zapewne niestosowna w swojej formie uwaga dotknęła jednak – jak bardzo często u tego polityka, a bardzo rzadko u polityków obecnie rządzącej koalicji – newralgicznego problemu polskiego państwa i demokracji, który w każdym wolnym kraju powinien stać się przedmiotem dyskusji publicznych i badań naukowych. Ani ja, ani profesor Śpiewak nie mówiliśmy o jakiejś konkretnej gazecie lub jakimś konkretnym kraju, z którego pochodzą inwestorzy, tylko o potrzebie analizy zjawiska.

Moje wystąpienie spotkało się z gwałtowną reakcją jednego z zastępców redaktora naczelnego „Dziennika”, który od dłuższego czasu uczynił mnie negatywnym punktem odniesienia swoich politycznych fantasmagorii. Jednak tym razem jego opublikowany w ostatnim piątkowym wydaniu „Dziennika” tekst nie nadaje się w zasadzie do polemiki. Składa się bowiem z pomówień, insynuacji i obelg.

Jego autor zna mnie dobrze, więc wie, że nigdy nie byłem nieformalnym doradcą rządu, nigdy nie stałem przed alternatywą wyboru między pracą na uniwersytecie a działalnością polityczną, że nie mam młodych uczniów, przed którymi musiałbym coś odgrywać, i że nie uprawiam „gierek politycznych”.

Nie wiem, czy po napisaniu tego artykułu autor będzie mógł jeszcze spojrzeć w lustro. Chyba że się już uodpornił. Ja zaś się przekonałem, jak słuszna jest zasada, że należy starannie dobierać znajomych i uważać na to, kogo się zaprasza do swego domu. Można powiedzieć, że jestem sam sobie winien, gdyby nie to, że sprawa ma szerszy aspekt. Jeśli bowiem w Polsce już w ogóle nie można podejmować tego rodzaju problemów, nie narażając się na nagonkę, to należy poważnie obawiać się o wolność Polaków.

W czerwcu 2003 roku Europejska Federacja Dziennikarzy opublikowała raport na temat sytuacji mediów w Europie Środkowo-Wschodniej. Opisano w nim fenomen „rosnącego zdominowania mediów przez zagraniczne grupy medialne w wyniku procesu rynkowej kolonializacji, która następuje od 1989 roku”. Stwierdzono, że raport dostarcza „dramatycznego dowodu ogromnej skali zdominowania sektora medialnego przez zagraniczne grupy medialne” oraz że „dziennikarze w krajach Europy Środkowo-Wschodniej są szczególnie podatni na presje z góry z powodu słabości ich związków zawodowych”.

W odniesieniu do Polski podkreślono dodatkowo: „największym problemem polskiego sektora prasowego jest niezależność... Prawa chroniące dziennikarzy są bardzo słabe”. W innym raporcie tej organizacji („Władza mediów w Europie”) możemy przeczytać: „polskie prawo własności mediów drukowanych jest bardzo permisywne wobec zachodnich inwestorów”, a także, że „napływ inwestycji zagranicznych do polskich mediów spowodował pogorszenie się jakości oraz upadek ich bezstronności”.

Redaktor „Dziennika” oskarżył mnie o antyniemiecki resentyment i straszenie Polaków Niemcami, wiedząc dobrze, że jest przeciwnie – że od młodości jestem zafascynowany niemiecką filozofią i socjologią i trochę przyczyniłem się do tego, by stały się one bardziej znane w Polsce. Podziwiam Niemcy za sposób, w jaki uporali się z klęską moralną i polityczną III Rzeszy, choć nie jest to proces zakończony i zapewne nigdy się nie zakończy. Zawsze za wzór stawiałem Polakom sposób, w jaki przeprowadzono w Niemczech lustrację. Chciałbym, żeby Niemcy stały się również wzorem dla Polaków, jeśli chodzi o solidaryzm społeczny, o szacunek do własnego państwa, o spoistość polityki zagranicznej itd. Chciałbym, żeby Polska osiągnęła ten poziom rozwoju cywilizacyjnego i gospodarczego co Niemcy i zależy mi na jak najlepszych relacjach polsko-niemieckich.

Intelektualiści niemieccy czy francuscy, tak nielubiący ekspansji firm zagranicznych w Niemczech i we Francji, są już bardziej tolerancyjni, gdy chodzi o gospodarczą i polityczną ekspansję na rynkach wschodnioeuropejskich

Jestem natomiast krytykiem uprawianej obecnie w Niemczech polityki pamięci, nie mam dobrego zdania o niemieckiej polityce wobec Polski i Rosji. Nie akceptowałem ataków prasy niemieckiej na prezydenta RP i poprzedniego premiera, niepokoi mnie postępujący brak autokrytycyzmu elity niemieckiej, i energiczne dążenie do powiększania wpływów w Europie. Sądzę, że są to tendencje niedobre nie tylko dla Polski i Europy, ale i dla samych Niemiec. Piszę o tym na łamach prasy polskiej i – o ile jest to możliwe – niemieckiej, mówię w wystąpieniach publicznych w Polsce i Niemczech.

Pozytywna ocena pewnych zjawisk nie musi przecież oznaczać braku krytycznej oceny innych. Także mój podziw dla Maksa Webera jako wielkiego klasyka socjologii nigdy nie oznaczał, że pochwalałem np. jego nacjonalistyczne poglądy na temat Polaków i Polski. Nigdy też nie ukrywałem, że leży mi na sercu dobro Polski – sądzę przy tym, że pojęte we właściwy sposób dobro Niemiec nie musi się z nim kłócić, jeśli tylko nie zapomnimy o lekcji historii.

Dla niektórych osób w Polsce jest zaskoczeniem, że będąc profesorem w Bremie, mieście wolnym i hanzeatyckim, nie piszę o Niemczech tak jak np. prof. Anna Wolff-Powęska czy redaktor Adam Krzemiński. To zdziwienie pobrzmiewa także w artykule redaktora „Dziennika”. Odpowiedź jest niezmiernie prosta, choć zapewne szokująca dla tego redaktora: powołując kogoś na stanowisko profesora, nie kupuje się jego poglądów. Wręcz przeciwnie, w każdym kraju szanującym podstawowe wolności, a takim krajem są dzisiejsze Niemcy, profesorom uniwersytetów gwarantuje się konstytucyjnie wolność nauczania i badania oraz prawo do wyrażania opinii. Nawet jeśli nie podobają się one redaktorom wpływowych gazet, dyrektorom koncernów, telewizjom lub politykom.

Ta niezależność profesorów uniwersytetów jest podstawą demokratycznego i wolnościowego ustroju – nie mniej ważną niż na przykład niezawisłość sędziów. Fakt, że w Polsce ta zasada nie jest czymś uznawanym za oczywistość (bo tylko tak można wyjaśnić owo zdziwienie), świadczy o tym, jak wiele jeszcze przetrwało w naszym kraju z mentalności postkolonialnej i postsowieckiej. Te pozostałości w dużej mierze wyjaśniają nie tylko stan debaty publicznej w Polsce, który najlepiej obrazuje tekst redaktora „Dziennika”, ale i stan samej Polski po bez mała 20 latach niepodległości.

Autor jest profesorem socjologii i filozofem społecznym związanym z Uniwersytetem w Bremie oraz Uniwersytetem Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”

Gościem ostatniej debaty „Dziennika” był Emmanuel Todd, zaproszony do Warszawy chyba po to, żeby przekonać Polaków, że Rosja jest najważniejszym sojusznikiem UE i warto z nią negocjować, USA – imperialną potęgą w stanie upadku o odmiennej niż Europa cywilizacji, a Unia Europejska oznacza konieczność pokornego uznania hegemonii krajów największych.

Todd jest między innymi autorem interesującej, choć po części demagogicznej, książki o neoliberalizmie. Sławi w niej zalety gospodarczego protekcjonizmu, krytykuje euro i zwraca uwagę na negatywne zjawiska rozdrobnienia narodów i wzrostu nierówności. O wszystko obwinia negatywny wpływ amerykańskiego systemu gospodarczego na Europę.Jedna z tabel zamieszczonych w tej książce ilustruje stopień otwartości gospodarek mierzony stosunkiem inwestycji zagranicznych w danym kraju do jego inwestycji za granicą.

Pozostało 93% artykułu
Media
Donald Tusk ucisza burzę wokół TVN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Media
Awaria Facebooka. Użytkownicy na całym świecie mieli kłopoty z dostępem
Media
Nieznany fakt uderzył w Cyfrowy Polsat. Akcje mocno traciły
Media
Saga rodziny Solorzów. Nieznany fakt uderzył w notowania Cyfrowego Polsatu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Media
Gigantyczne przejęcie na Madison Avenue. Powstaje nowy lider rynku reklamy na świecie