CAMILLE NIE WIEDZIAŁA, dlaczego właściwie zostawiła budzik na szafce nocnej Charlesa ani dlaczego wciąż spała tam, gdzie zawsze, zamiast na środku łóżka. Musiała się przeturlać na drugą stronę i dotknąć wyświetlacza, by sprawdzić, o jak nieludzkiej porze wybudziła się ze snu bez szansy na ponowne zaśnięcie. Zmrużyła oczy: trzecia zero siedem – odczytała czerwone cyfry. Zdjęła z siebie nakrycie i położyła się na miękkiej puchowej kołdrze. Miała wrażenie, że unosi się w powietrzu. Rozłożyła ramiona, rozpostarła palce u rąk i stóp; jej włosy płynęły, płynęło wszystko prócz prawego kolana wypełnionego ołowiem. Było jej rozkosznie wygodnie na pograniczu jawy i snu. Gdyby przestawiła budzik, znaczyłoby to, że Charles już nigdy nie wyłączy go o siódmej rano. I tak tego nie zrobi – wiedziała o tym, ale co innego przyjąć to do wiadomości. Wpatrywała się w czarne kwadraty okien, obserwując ruchome białe światełko na niebie, które po chwili znikło z pola widzenia. Zupełnie jak my, pomyślała. Przelotne światełka. Plamy w kosmosie. Westchnęła zmęczona uparcie nawracającą myślą o śmierci.