CAMILLE NIE WIEDZIAŁA, dlaczego właściwie zostawiła budzik na szafce nocnej Charlesa ani dlaczego wciąż spała tam, gdzie zawsze, zamiast na środku łóżka. Musiała się przeturlać na drugą stronę i dotknąć wyświetlacza, by sprawdzić, o jak nieludzkiej porze wybudziła się ze snu bez szansy na ponowne zaśnięcie. Zmrużyła oczy: trzecia zero siedem – odczytała czerwone cyfry. Zdjęła z siebie nakrycie i położyła się na miękkiej puchowej kołdrze. Miała wrażenie, że unosi się w powietrzu. Rozłożyła ramiona, rozpostarła palce u rąk i stóp; jej włosy płynęły, płynęło wszystko prócz prawego kolana wypełnionego ołowiem. Było jej rozkosznie wygodnie na pograniczu jawy i snu. Gdyby przestawiła budzik, znaczyłoby to, że Charles już nigdy nie wyłączy go o siódmej rano. I tak tego nie zrobi – wiedziała o tym, ale co innego przyjąć to do wiadomości. Wpatrywała się w czarne kwadraty okien, obserwując ruchome białe światełko na niebie, które po chwili znikło z pola widzenia. Zupełnie jak my, pomyślała. Przelotne światełka. Plamy w kosmosie. Westchnęła zmęczona uparcie nawracającą myślą o śmierci.
Wszystko się z nią kojarzyło: więdnące kwiaty w wazonie, wieczorne wiadomości o terrorystach i szkolnych strzelaninach, szalona kobieta o kędzierzawych włosach, która chwyciła ją za rękaw w sklepie spożywczym i powiedziała: „Przetrwałam", chociaż najwyraźniej nie przetrwała. Przywołała przyjemniejsze myśli. Tak miło spędziła ostatni dzień. Poznała Susan i Julię. Często podziwiała dom Susan, przejeżdżając obok niego. Był to budynek z lat trzydziestych na Hillsborough Road z kilkoma przybudówkami dodanymi przez mieszkających tam na przestrzeni lat profesorów. Małe, przytulne pokoje ozdobione dziełami sztuki ludowej z Południa, paryskimi draperiami i cienkimi kilimami. Ekscentryczna Susan klęczała przy stoliku do kawy, nalewając sobie i gościom po solidnej porcji nowozelandzkiego sauvignon. Camille nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio z kimś się zaprzyjaźniła. Śmiały się razem kilka godzin i był to szczery, serdeczny śmiech, niewynikający wyłącznie z uprzejmości. – Dlaczego domy seniora muszą mieć w nazwie łąki? – spytała Susan. – Bo wypasają tam emerytów – odpowiedziała Julia i wszystkie parsknęły śmiechem. – Zamierzasz się tam przenieść, sprzedać ten cudowny dom? – zastanawiała się Camille. Mogłaby sobie wyobrazić Susan w C Meadows, na przykład w tym segmencie z najładniejszym ogrodem. – Nie wiem. Mam mieszane uczucia. A ty? To trochę tak, jakby zameldować się gdzieś, skąd nie można się wymeldować. Och, jak przyjemnie, słonko świeci, wszyscy chodzą na wodną jogę, lekcje garncarstwa i wyrywają chwasty na polecenie kucharza. – No – przyznała Julia. – Po dwóch tygodniach na obozie harcerskim zawsze chciałam wrócić do domu. Nie pleść kolejnego lassa, nie lepić ludzików z gliny. Ale może bardziej będzie to przypominało akademik, bez konieczności chodzenia na zajęcia. – Albo areszt domowy, tylko bez elektronicznej bransolety na kostce. – Niebiosa! Aż tak źle? Mieszka tam przecież mnóstwo wykształconych, spełnionych i pełnych energii osób, głównie kobiet. Najwyraźniej mają inne zdanie. – Camille podstawiła kieliszek po kolejną dolewkę. – A może są po prostu pragmatyczne. Jak to powiedziała Blair? „Zapewniamy wsparcie na każdym etapie procesu przemijania" – tak to mniej więcej brzmiało. Realistycznie myślą o przyszłości. – Proces przemijania! Otóż to! To właśnie ten sposób myślenia. A pamiętacie żarcik o tym, jak – ha, ha! – rezydenci mówią o ośrodku? Bańka mydlana. – Susan wsypała do miski paczkę orzechów nerkowca. – Ładnie tam jest, owszem, ale czy naprawdę sądzicie, że to w waszym stylu? Dacie radę oddychać w bańce mydlanej? Julia miała mieszane odczucia. – Podoba mi się tam. Przydałby mi się taki azyl, ale czy chciałabym tam spędzić trzydzieści kolejnych lat? Do diabła, może nawet czterdzieści, przecież mogę dożyć setki. Camille uważała podobnie. – Zdaje się, że wszyscy maszerują tam w jednym rytmie i od nas pewnie też by tego oczekiwano. Aczkolwiek jest to dość przyjemna odpowiedź na pytanie: Co będzie, kiedy zostanę sama? – Jeśli tak do tego podchodzisz, to owszem, da się wytrzymać. Ale trzydzieści lat?! Przed nami być może szmat czasu do zagospodarowania. Może będziesz jedną z tych pań, które w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat nadal chadzają na spotkania klubu książki, dbają o fryzurę i kupują przez internet na wyprzedażach u Saksa? Pies Susan, terier walijski, zasygnalizował szczekaniem, że chce wyjść. – Może przesadzamy – zastanawiała się Julia, sięgając po kurtkę. – Wróćmy do tej rozmowy, zgłupiałam już od tego wszystkiego! Przyjdziecie jutro do mnie na kolację? Opiekuję się domem znajomego, dopóki nie postanowię, co dalej.
SZEROKI KRĄG ZNAJOMYCH Camille i Charlesa zaczął się kurczyć jakieś pięć lat temu. Fala dziwnych zdarzeń przywodziła jej na myśl czasy tuż po studiach, kiedy przyjaciele na całe życie stopniowo tracili ze sobą kontakt, wybierali różne drogi. Niedawno zmarło przedwcześnie kilka osób. Najpierw okropny, śmiertelny upadek Binga ze schodów, później Alice, taka pełna życia, poczuła ostre szarpnięcie bólu w boku, które okazało się objawem raka trzustki czwartego stopnia. Drobiazgowo bada się najmniejsze kamienie na Księżycu, ale nie płaski brzuch Alice. U Daisy rozwinęła się demencja, najlepsi przyjaciele, Frieda i Juan, zamieszkali na osiedlu dla emerytów w Asheville, niemal w tym samym czasie Ellen i Vick – mieli za sobą tyle wspaniałych wspólnych podróży – kupili w kondominium mieszkanie ze szklaną werandą i widokiem na plażę w Santa Rosa. „Odwiedzaj nas, kiedy tylko zechcesz. Tęsknimy za tobą".
Po odejściu z pracy stopniowo przestawała być zapraszana, sama także nie zapraszała dawnych kolegów i koleżanek. Wygasło wszystko, co ich niegdyś łączyło: wspólna praca, wspólne sprawy. Lista kontaktów Camille pełna jest nazwisk osób, które zniknęły z jej życia. Musi kasować, kasować, kasować. Sąsiedzi, z którymi ona i Charles umawiali się od czasu do czasu na drinka, nagle zaczęli wyznawać dziwaczne ekstremistyczne poglądy; uważali, że nauczyciele powinni nosić przy sobie karabiny, ponieważ muzułmanie usiłują dokonać wrogiego przejęcia kraju. Podczas uroczystości pożegnalnej Charlesa zasugerowali, by kupiła sobie broń dla bezpieczeństwa. – Jestem wzruszona waszą troską – powiedziała, myśląc: Broń dla bezpieczeństwa? To oksymoron, kretyni! Sama też zaczęła unikać kilku osób, na przykład nadmiernie zatroskanej Mindy Sampson, która składając jej kondolencje, nie omieszkała dodać, jak bardzo docenia, że wciąż ma u boku swojego Billa, nadal sprawnego, grającego w golfa każdej soboty. – Wiem, że teraz nie masz do niczego głowy, skupiasz się tylko na tym, by przetrwać kolejny dzień, ale zobaczysz, jeszcze znajdziesz szczęście. Może spróbujesz randek internetowych? Znam kogoś jeszcze starszego od ciebie, kto spotkał w ten sposób swoją drugą połówkę. Są właśnie na wspólnym rejsie. Przeraziło ją nietaktowne bredzenie Mindy. – Nienawidzę rejsów – – odparła. Jeżeli zacznie mówić o siedmiu etapach żałoby, będę musiała jej przyłożyć – stwierdziła w duchu. Po śmierci męża tolerancja Camille wobec żywych znacznie zmalała. Zawsze wiedziała, że życie jest ulotne, ale teraz czuła to całą sobą. Nie umiała się pozbyć tej niechcianej złości, której przyczyną był żal do całego świata o to, że sprawy toczą się dalej; że inni żyją, a Charles już nie. Niektórzy ludzie z wiekiem stają się coraz bardziej ponurzy, rozmyślała. Na tym etapie, mając lat sześćdziesiąt dziewięć, wolała unikać osób, które niegdyś tylko nieco ją irytowały, a teraz wydawały się wprost nieznośne.
