Ale nie do końca. Zaczyna się od wielkiego, wspólnego zadowolenia, kiedy ze strzelbami pod pachą siadamy na „ciągu”.
Wiosna, las tuż przed zachodem słońca. Światło wygasa, najpierw widzimy wszystko jak na dłoni, a potem w konturach, zapach gwałtownie wilgotnieje. Ptaki zasypiają gatunkami. I las milczy.„Serce wasze męczy niepokój oczekiwania i nagle – zrozumieją mnie tylko myśliwi – nagle w głębokiej ciszy rozlega się osobliwe chrapanie i syczenie, słychać miarowy łopot zwinnych skrzydeł i słonka, pięknie schyliwszy swój długi dziób, płynnym ruchem wylatuje zza ciemnej brzozy na spotkanie waszego strzału”.Żeby było jasne, nie mojego. Ze strzałem nie mam nic wspólnego i w tej historii drogi nasze się rozchodzą nie tylko ze względu na słonkę.
4. Noc w lesie nie musi być miła, trzeba gdzieś przycupnąć. Jermołaj zaproponował niedaleki młyn. Pokazał się parobek, zawołał gospodarza. Młynarz, mężczyzna wielki, brzuchaty, o byczym karku i dłoniach jak bochny chleba, najstraszniejszy rodzaj rosyjskiego chama, wolny chłop, który się dorobił, proponuje nocleg w chacie. Pan wybiera bróg nad rzeką, prosi o słomę, jedzenie, samowar. Zjawia się żona młynarza Arina Timofiejewna, już niemłoda jak na tamte czasy, tuż po trzydziestce, wysoka, szczupła, krucha, zgrabna ze śladami wielkiej urody na wschodniej twarzy.
Jermołaj ją zagaduje, o to, o tamto, czy wódki by nie wyniosła, ogórków, kiszonych rydzów. Arina spełnia prośbę, a potem przysiada na wiązce słomy, opiera łokcie na kolanach, ujmuje twarz w dłonie i zastyga w smutku i wzniosłości. Zadaje pytania, odpowiada, jest spokojna, uprzejma, oględna, pogodzona z losem i ze sobą samą, absolutnie samotna wobec wsi, męża, młyna, Rosji i tych dwóch przypadkowych wędrowców, którzy o świcie odejdą.
Fakt, że rujnuje ją śmiertelna choroba, gruźlica chyba, jest bez znaczenia, bo ona i tak spisana jest na straty. Myśliwi zajdą do młyna za rok i jej już nie będzie. Młynarz pewno nieraz jeszcze porachuje jej kości, a jeżeli jej dolegliwość, czymkolwiek by była, okaże się uciążliwa, to przepędzi.
Wiele lat temu w którymś z wywiadów powiedziałem, że bardziej wzrusza mnie pierwsza zmarszczka na twarzy pięknej kobiety niż wszystkie katastrofy narodowe razem wzięte. Z upływem lat zrewidowałem ten arogancki pogląd, lecz wspomnienie młynarki rodzi pokusę przywołania go raz jeszcze.
Bo tu chodzi o tę twarz i tę zmarszczkę.
Arina Timofiejewna należy do kobiet, co za różnica w życiu czy w literaturze, które wzbudzają wzruszenie i czułość przed pożądaniem, tym mocniej, że pisarz nam jej nie opowiedział, on ją tylko mistrzowsko, bo najprościej jak to możliwe, zaawizował. Dziewczyna przemyka wraz z rzecznym nocnym oparem, zamknięta w kilkunastu pytaniach i odpowiedziach, w dwóch, trzech gestach, gorącym spojrzeniu, natychmiast powściągniętym żalu, jakimś urwanym wspomnieniu, na tyle jednak sugestywnych, by natura czuła ją zapamiętała, a tępa przeszła mimo.
Wieki mijają, a my nie mamy sposobu na tę cholerną nadaremność istnienia poza zapisywaniem jej we wszelkich możliwych wariantach. Ten wybrany przez Turgieniewa odpowiada mi jak mało który, bo lubię kiedy o chorobach piszą zdrowi, o nieszczęściach – szczęśliwi, o słabościach – silni, a o przemijaniu – nieśmiertelni.
Północ już dochodziła. Pan i jego strzelec zagrzebali się w słomę i zapadli w głęboki, zdrowy, samolubny sen. Młynarz i parobek dawno już sobie poszli. Postanowiłem chwilę z Ariną Timofiejewną zostać. Chwilę?Nie mam skłonności do mitomanii na swój czy jakikolwiek inny temat, ale nie jestem wolny od podejrzenia, że Turgieniew napisał Arinę Timofiejewną dla mnie, wyróżniając mnie w ten sposób. Że jeśli tak się stało, to dlatego łatwo przyzwyczaja się człowiek do myśli, która mu schlebia, że mi do Ariny bliżej niż autorowi. Z różnych względów bliżej.Życie podpowiedziało mi jednak, że do czasu.
5. Latem 1990 r. znalazłem się na Wołdze.
Sąsiednią kabinę na statku zajmował Rosjanin, inżynier od umocnień, śluz, wind wodnych w podróży inspekcyjnej do Astrachania.
Nie wiem, na czym polegała ta inspekcja, gdyż inżynier przez dwa tygodnie rejsu ani razu nie wytrzeźwiał, choć muszę uczciwie przyznać, że się też nie upił.
Utrzymywał się w godnym pozazdroszczenia stanie równowagi między świadomością i nieświadomością, czyniąc z siebie interesującego rozmówcę na każdy temat.
Któregoś popołudnia na wysokości Syzrania zasiedliśmy w jego kabinie do kaukaskiego koniaku.
Dołączył do nas Tatar z Kazania, żyjący na Wołdze szeroko, choć nie wiadomo za co. Z wyjątkową atencją odnosił się do niego inżynier. Po pierwszej butelce rozmowa zeszła, jak to bywało, a już nie bywa wśród rosyjskich inteligentów i półinteligentów, na literaturę i jej bohaterki.
Pierwszą wywołaliśmy, jak mogłoby być inaczej, Nataszę Rostową, za nią posągową Helenę Kuraginę, nieszczęsną Annę Kareninę, Nastazję Filipowną, nieprzewidywalną Aksinię z „Cichego Donu”, Buninowskie nimfetki – Lizawietki, a potem popłynęły już wraz z alkoholem Sonie, Iriny, Wieroczki, lecz nie bezwładnie, ale z precyzyjną przynależnością do czasów, anegdot, mężczyzn, romansów, szczęść i nieszczęść.
Niektóre charakteryzowane przez moich kompanów krótko, dosadnie, ordynarnie, inne z nutą najwyższej poezji.
Ariny Timofiejewnej, ku memu zadowoleniu, żaden nie wywołał, więc na koniec ja to uczyniłem.– Otczestwo, jeżeli łaska, powtórzyć możecie? – zwrócił się do mnie, po dobrej chwili, Tatar.
Nikt nigdy nie wymieniał Ariny, bo nikt o niej nie czytał, a jak czytał, to nie zapamiętał, a jak zapamiętał, to zapomniał. Odpowiedziałem więc bez obaw.– Timofiejewna.– Młynarka?Wyszedłem na pokład. W Rosji cuchnęło już smutą, dlatego wyż kazański nad rzeką nie stanął. Od początku rejsu mieliśmy holenderską pogodę, wiatr, deszcz, przeszywające na wylot letnie zimno.
Zabawne i smutne, ale wyraźnie poczułem, jak w moich żyłach wraz z gruzińskim koniakiem krążyć zaczyna toksyna zazdrości, jakby zdradziła mnie kobieta z kości i krwi.
Nigdy już nie wróciłem do Ariny takiej, jaką dla mnie była. Od tego czerwcowego popołudnia stała się jedną z wielu znanych mi Rosjanek, jak Karenina, Rostowa, Raniewska, ważna, sugestywna, obecna, ale jedna z wielu.
Łapię się nawet na tym, że kiedy wracam do „Zapisków myśliwego”, to omijam opowiadanie „Jermołaj i młynarka”, jak omija się dom narzeczonej, którą, jak doniesiono nam po latach, dzieliliśmy z innymi.
Eustachy Rylski (ur. 1944) — prozaik, dramaturg, scenarzysta. Autor m.in. dyptyku „Stankiewicz. Powrót”, powieści „Warunek”, zbiorów opowiadań „Tylko chłód” i „Wyspa”. Za książkę „Człowiek w cieniu” otrzymał Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza.