Książkę „To nie jest kraj dla starych ludzi” (Prószyński i S-ka) przeczytałem z pewną satysfakcją, ale nie postawiłbym jej na jednej półce z dziełami mistrzów. McCarthy, zdobywca Pulitzera, pisze o pograniczu amerykańsko- meksykańskim i działających tam przemytnikach narkotyków. Powołuje do życia bohaterów z krwi i kości. Wprawdzie skądś znamy ten schemat: zacny gliniarz, drobny cwaniak i kiler niczym Anioł Śmierci, ale mniejsza o to. Są w książce strzelaniny z broni maszynowej, śrutowej i krótkiej. Na pustyni i w motelach trup ściele się gęsto. Pisarz bawi się konwencją kryminału i niektóre dialogi, wzorowane na Chandlerze, wychodzą mu świetnie.
Dzięki temu powieść stanowi dobry materiał na film. Nie jest jednak literaturą ponadczasową stawiającą pytania o sprawy najważniejsze i budzącą zachwyt. Od mistrza wymagam, by jego dzieło niosło wielką metaforę, a przy tym stroniło od moralizatorstwa. McCarthy’ego na to nie stać.
Inna sprawa, że tłumacz Robert Bryk mógł lepiej wywiązać się z zadania. Co bowiem powiedzieć o takim zdaniu: „Chigurh strzelił mu w czoło i obserwował, jak w oczach rannego pękają naczynia włoskowate, gaśnie spojrzenie i zniekształca się odbicie utraconego świata”? Zgroza.