Przesiedział kilka lat za gwałt, wrobiony, jak piszą biografowie. Więzienny epizod to jednak lata późniejsze. „Ryba płynie za mordercą” była debiutem prozatorskim tego poety, autora słuchowisk i sztuk teatralnych, znanego zarówno z odważnych stylistycznie utworów, jak i z wyzywającego zachowania.
Ale „Ryba…” to utwór niejako wyprzedzający epokę: w 1959 roku mało kto jeździł na Zachód, a Iredyński, człowiek z prowincjonalnego miasteczka, miał z nim mało do czynienia. Cała jego Italia to odbicie filmów i powieści – tak mogła ona wyglądać, choć najpewniej było to tylko wyobrażenie.
Dlatego jego bohater, detektyw – zimny drań, przypomina bogatego i wpływowego żigolaka. A mnie skojarzył się z Ryszardem Filipskim, człowiekiem dalekim od włoskiego ideału.
Cała książka jest jakby scenariuszem dla tego aktora pisanym: twardy facet, honorny, gdy trzeba strzeli w mordę albo w serce. Kobieta dla niego zawsze na piedestale, chyba że też stoi po złej stronie. Na szczęście włoski detektyw nie wymierza sam sprawiedliwości, jak czynił to bohater Mike’a Spillane.
Jeśli wspomniałem tego klasyka amerykańskiego kryminału, to powiem od razu, że Iredyński stylistycznie bije go na głowę. Amerykanin był jednak profesjonalistą – u Iredyńskiego ciągle słyszymy „wiem wszystko, może więc czasem wam coś powiem”. Stąd wiele rozwiązań z odnośnikami do nieznanej czytelnikowi przeszłości. To wygodne dla autora, ale oszukańcze, z prawdziwym kryminałem niewiele mające wspólnego.