Na pozór „Senność” czyta się wspaniale. Tonacja felietonowa, lekka. Co chwila śmiech ze zręcznych kalamburów, cmoktanie nad zmyślnie uszytymi bon motami, zachwyt dla precyzyjnych pchnięć w samo sadło hipokryzji.
Wojciech Kuczok obudził się po kilkuletniej twórczej zapaści. Nieciekawy stan, w którym tkwił, wykorzystał w nowym dziele – przeniósł go na jednego z bohaterów. Jednak daremnie szukać alter ego Kuczoka – kilku postaciom dał coś z siebie, tak po troszeczku. Przede wszystkim podzielił się z czytelnikiem nagromadzonym jadem.
Źle mu, choć w kieszeni nagrody, a na liczniku zaledwie 36 lat. Coś mu się stało, coś rozgoryczyło. Może start był za ostry? Nie wiem. Dość, że Kuczok się „spilchszczył”. Jego „Senność” dziwnie przypomina „Marsz Polonia”. Motyw przewodni: rodzimy dół, padół. Ludzkie kukły w akcji, w rytmie na dwa.
Po zamknięciu tomu perypetie bohaterów ulatują z pamięci. To bardziej scenariusz, scenopis niż powieść. Trzy wątki splatające się w happy endzie. Początek wiarygodny, lecz im dalej w fabułę, tym bardziej hollywoodzko. Typy-prototypy. Żeby kamera zarejestrowała charaktery. Sytuacja wyjściowa taka: dwa nieudane młode małżeństwa plus jeden singiel, też nieszczęśliwy. Na drugim planie – rodzice samotnika i teściowie jednej z par. Wszystkich gryzie robak, ale są za słabi, żeby go zdusić. Trwają więc w niefartownych układach wbrew sobie.
W finale runą konwencje. Kuczok znajduje leki na wszelkie bolączki. Najpierw dojdzie do międzymałżeńskiej fuzji. Urodziwa i czysta jak łza aktorka odejdzie od męża biznesmena bez polotu i wrażliwości, aby się związać z umierającym na raka literatem. Nowotwór nabiera mocy twórczych, okazuje się ostatnią szansą na miłość dla pisarza nieudacznika.