Rz: Czemu dopiero teraz zdecydował się pan spisać swoje młodzieńcze wspomnienia?
Dość długo narastała we mnie potrzeba powrotu do stanisławowskich korzeni. Dziesięć lat temu z synem i wnukiem po raz pierwszy pojechałem do swego rodzinnego miasta. To było przeszło pół wieku od momentu, kiedy w 1943 r. wraz z rodzicami z niego uciekałem. Zostaliśmy zapakowani przez zaprzyjaźnionych węgierskich żołnierzy do wagonu kolejowego i przerzuceni na Węgry. Gdy więc po tak długim czasie wróciłem do krainy swego dzieciństwa, chodziłem po nim jak zaczarowany.
Potem byłem w Stanisławowie kilkakrotnie, za każdym razem odnajdywałem ważne dla mnie miejsca i przypominałem sobie dramatyczne wydarzenia. Aż wreszcie dojrzałem do tego, aby to wszystko opisać, sięgając oczywiście do źródeł. Ale najważniejszym z nich był mój Stanisławów położony u podnóża Karpat, w widłach dwóch splatających się rzek zwanych Bystrzycami. Miasto styku wielu kultur, w których się wychowywałem. Trzeci – po Krakowie i Lwowie – gród Galicji.
Znacznej części dawnych polskich miast kresowych zachowano lub nieznacznie zmieniono nazwę. W przypadku Stanisławowa stało się inaczej...
Nie tylko mnie trudno to pojąć. Do 1962 r. Stanisławów był Stanisławowem, tyle że po ukraińsku nazywał się Stanisław! Zmianę narzucił Nikita Chruszczow. Wbrew tradycji i nawet logice kazał nazwać miasto Iwano-Frankiwskiem. To sztuczny – nawet dla Ukraińców – i nieprzylegający do miasta termin. Niby dla upamiętnienia znakomitego ukraińskiego pisarza Iwana Franko, który zapewne w grobie się przewraca, gdyż urodził się zupełnie gdzie indziej. W Stanisławowie bywał rzadko, cenił naszą kulturę, ba, pisał po polsku do gazet, przyjaźnił się z Orzeszkową i Kasprowiczem, razem z nimi szukał dróg do wolności dla Polaków i Ukraińców, których permanentnie skłócali ze sobą Austriacy. Do dziś zresztą wielu Ukraińców nadal używa dawnej terminologii, a wybitny współczesny pisarz ukraiński Jurij Andruchowycz mówi Stanisławów lub – pieszczotliwie – Franek!