Jeszcze w końcu sierpnia dowiedzieliśmy się, że radni miasta stołecznego Warszawy uchwalili przyznawanie od tego roku własnej nagrody literackiej (czy przyznać zdążą, jeszcze się okaże). Jej wysokość wyniesie 100 tys. zł. Dużo. A nawet bardzo dużo. I dobrze. A nawet bardzo dobrze. Bo Warszawa także powinna mieć swoją nagrodę literacką. Podnosi ona prestiż miasta, ożywia toczące się w nim życie kulturalne, wreszcie – czyni tę szlachetną profesję (nie radnego, broń Boże, ale pisarza) jeszcze szlachetniejszą, a przy tym taką, w przypadku której śmiało można powiedzieć, że szlachectwo to nie tylko zobowiązuje, ale i daje czasem nieźle zarobić, co ma znaczenie zwłaszcza w przypadku debiutantów.
Przez lata przyzwyczailiśmy się, że nieprzekraczalnym pułapem finansowym nagrody dla pisarza jest 100 tys. zł, która to kwota – w postaci symbolicznego czeku – wręczana była (i jest) laureatom Nike. W roku 2006 przebił ja pod tym względem Angelus – Literacka Nagroda Europy Środkowej (150 tys. zł), a niedawno Cogito – Nagroda Mediów Publicznych (200 tys. zł). Hojność stolicy określona została przez radnych na poziomie równym pierwszej z wymienionych. Pamiętajmy też, że po 50 tys. zł w trzech kategoriach gratyfikuje pisarzy Nagroda Literacka Gdynia.
Aktywność rozmaitych ośrodków doprowadzi zatem niebawem do sytuacji, gdy na literatów czekać będzie do rozdysponowania okrągły milion złotych. Niewykluczone, że kwota ta – wliczając wszystkie lokalne nagrody – dawno już została osiągnięta. Jeżeli tempo przyznawania kolejnych laurów (i postęp w ich wymierności) zostanie utrzymane, za kilkanaście lat debiutujący poeta z Małej Cichej (pozdrawiamy jej mieszkańców) pod względem odstępnego między wydawcami konkurować będzie z Cristiano Ronaldo, za którego klub piłkarski Manchester City gotów był ponoć zapłacić Manchesterowi United marne 133 mln funtów.
W honorowaniu twórców nie ma zatem nic niewłaściwego. Pod warunkiem, że wyścig między redakcjami gazet czy radami obdarowujących miast będzie iść w parze z właściwie pojętą rywalizacją między zdobywcami tych laurów. Że ich utwory będą przyprawiać jurorów o bicie serc z częstotliwością równą maksymalnej, czytelników zmuszać natomiast do wysupływania ostatnich zaskórniaków trzymanych na najczarniejszą z czarnych godzin.
A zatem – fundatorzy, mecenasi i sponsorzy do kas, ale pisarze… do piór. Jak widać, hasło to i dziś może się okazać nad wyraz użyteczne.