Haitański pisarz Lyonel Trouillot zabiera nas w podróż po slamsach Port-au-Prince i pozwala zobaczyć je oczami chłopca. Losy jego małych bohaterów niezupełnie jednak przypominają filmowego „Slumdoga”, bo nie są baśnią i nie kończą się szczęśliwie.
W przeciwieństwie do brytyjskiego reżysera Danny’ego Boyle’a autor nie jest w świecie biedy gościem. Nie posłużył się efektownym stylem, nie ubarwił rzeczywistości, by przyciągnąć uwagę czytelnika z Zachodu. Pisze bezlitośnie i bez sentymentu, z miejsca wrzuca nas w wir wydarzeń i trzyma aż do nieuchronnego, smutnego finału. Tę małą książkę czyta się prędko i w całości, na przystanek czy oddech nie będzie czasu.
Już na pierwszej stronie mali bohaterowie, którzy właśnie dokonali zbrodni, wrzucają rzeczy do tobołka, zgarniają drobniaki i biegną. A my z nimi. Przez parne i wąskie uliczki, przez nigdy nieschnące kałuże ścieków, przeciskając się między ludźmi i blaszanymi chatami udającymi domy.
Tu każdy ich zna, każdy rozpozna – trzeba więc się przedrzeć do miasta. W centrum Port-au-Prince są anonimowi, wolni od rygorów, jakie narzuca życie w slamsach. Ale też odarci z tożsamości, bo w przypadku biedaków ma ona wymiar geograficzny. Wystarczy opuścić swoje terytorium i jest się nikim.
Spędzimy z dziećmi trzy dni wolności – zatrutej strachem, wyrzutami sumienia, szokiem, a mimo to – wspaniałej. Przez ten krótki czas życie będzie należało do nich.