Nic lepszego nie napisał Julian Wołoszynowski od „Opowiadań podolskich” (1959), choć w swoim czasie bardziej był znany jako poeta i krytyk teatralny niż prozaik. Z tym że pisał również poematy prozą, niekoniecznie udane, jak „O Twardowskim, synu ziemianki, obywatelu piekieł, dziś księżycowym lokatorze” (1927).
Znacznie lepsze były jego książki powojenne, szkice o Warszawie – „Cóż to za nieznajome miasto?” oraz, przede wszystkim, „Opowiadania podolskie”, którymi zdobył mocną pozycję w, paradoksalnie, świetnie rozwijającej się przecież literaturze kresowej.
Niezwykłe są to opowiadania. „Kwiat mimozy”, na przykład, wręcz przesiąknięty jest prozą rosyjską, można go wywieść w prostej linii od Turgieniewa. Ale do czego Julianowi Wołoszynowskiemu potrzebna była taka paralela? Otóż opowiada tu o niewydarzonym poecie, spolszczonym Rosjaninie, Pantelejmonie Romanowie. Miał on kiedyś żonę, Polkę, po której odziedziczył mająteczek w Tarasówce pod Jaroszynką, dokąd przeniósł się z Odessy na stałe. Jeszcze przed śmiercią żony powtarzał: „Polacy to naród arystokratyczny. Nawet tufiel (pantofel) nazywa się u nich pan Tufiel. A u mnie szeroka rosyjska natura i morze dla mnie po kolano”.
Do Tarasówki przywiózł zgromadzoną przed laty kolekcję obrazów, trochę antycznych mebli i pamiątek. Wszystko to jego fornal z żoną sprzedali Jankielowi, w jednej osobie antykwariuszowi i karczmarzowi z Szarogrodu. Za coś trzeba było żyć, a Pantelejmonowi gospodarowanie nie szło, niedowidził zresztą, w końcu oślepł zupełnie. Nie doczekał swoich dni w Tarasówce ten tłumacz „Sonetów krymskich” Mickiewicza na rosyjski, które własnym sumptem wydał w Odessie. Musiał przenieść się do przytułku dla starców, gdzie często recytował po rosyjsku wiersz Narcyzy Żmichowskiej „O spać, spać, spać bez ustanku/ Od wieczora do poranku...”. Albo utwór innego polskiego poety, Maurycego Gosławskiego: „Gdyby orłem być!/ Lot sokoli mieć!/ Skrzydłem orlem lub sokolem/ Unosić się nad Podolem -/ Tamtym życiem żyć!”
Nic właściwie nie robił w życiu, tylko odpoczywał. Pamiętając jedynie o tym, że ożenił się z najpiękniejszą na Podolu Polką, po której śmierci nie związał się już z nikim. I jakoś tak, bez umierania, przestał żyć. „Jak w tym wierszu Lermontowa – kończył „Kwiat mimozy” Wołoszynowski. – „Idę sam – przede mną pusta droga”.
W innym opowiadaniu „Ze snu sen”, już tytułem odnoszącym się do Słowackiego, swoim bohaterem uczynił Julian Wołoszynowski młodego chłopca, któremu w rok po śmierci ojca umiera matka. Chłopak po jej ciało jedzie do Winnicy, gdzie zmarła, i wiezie je do rodzinnych Czerniowiec. Pomaga mu w tym furman wujostwa, Orzeszko, który przyjechał na Podole z Litwy i nie polubił ani tej ziemi, ani zamieszkujących ją ludzi. „Sam szlachcic zagrodowy (...) pogardzał chłopem. Gdy popił z chłopami na jarmarku w Winnicy, przygadywał im po szlachecku: