Wielka ta, także objętościowo, praca to ostatnia – testamentalna, jak powiada autor wstępu Andrzej Gronczewski – książka twórcy „Ziela na kraterze”, w której wyczuwa się nastrój pożegnalny, widome są też „przestrogi i sygnały”.
Tom pierwszy „Karafki La Fontaine’a” ukazał się po raz pierwszy w 1972 r., dwa lata przed śmiercią pisarza, tom drugi w roku 1981. W powstanie tej książki wpisała się Aleksandra Ziółkowska. Właśnie wówczas zaczęła pełnić obowiązki sekretarki pisarza i to jej zadaniem było sporządzenie researchu niezbędnego do tak szeroko zakrojonej pracy.
Niech nikogo nie zmylą liczne a rozsiane po całej książce tropy, jakoby rzecz dotyczyć miała li tylko genealogii reportażu, gatunku literackiego, który z tak wielkim powodzeniem uprawiał Wańkowicz przez całe życie. Owszem, pisał on i o tym, trzydzieści parę lat wcześniej od Kapuścińskiego. Z tym że Herodota wspomniał tylko raz: „Tucydydes, Ksenofont tym się różnią od współczesnego im Herodota, że relacjonują zdarzenia, w których brali udział. Tym samym w pięćset lat potem Cezar różni się od Tacyta”.
Naprawdę jednak opowiada o przygodach człowieka piszącego, najchętniej tych znanych mu z autopsji. Składając hołd polszczyźnie, którą ukochał nade wszystko i której złożył iście królewski dar – swoje książki.
Jest „Karafka La Fontaine’a” klamrą zamykającą pisarski dorobek Melchiora Wańkowicza, w którym jedni najwyżej cenili utwory optymistyczne w rodzaju „Tworzywa” czy „Sztafety” (nawiasem mówiąc, tej ostatniej cykl artykułów zatytułowany „Zbrodnicze tezy” poświęcił w 1952 roku... Sławomir Mrożek), a drudzy woleli borykać się z nieprzyjemnym „Kundlizmem”. I jednych, i drugich tak samo, na szczęście, porywał patos „Bitwy o Monte Cassino”, dramatyzm „Ziela na kraterze” i humor „Tędy i owędy”.