Tati Couderc, twarda wiejska kobieta, doświadczyła w życiu wielu zniewag, w pierwszym rzędzie od najbliższej rodziny, w którą weszła jako służąca w wieku 14 lat, a późniejsze małżeństwo wcale nie ulżyło jej doli. W pewnym sensie nie dziwi więc podwójna krzywda, jaką próbują wyrządzić dziś „Wdowie Couderc” jej wydawcy.
Pierwsza to przesadnie eksponowana we wstępie pióra Paula Theroux analogia do „Obcego” Alberta Camusa i rywalizacja między autorami o miano lepszego egzystencjalisty. Owszem, sam Camus o „Wdowie” wspominał, że bez niej nie napisałby swojej książki, a Simenon był zazdrosny o Nobla, ale przywoływanie tych porównań wprowadza z miejsca nastrój szkolarski. Theroux powiela odruch akademickiej krytyki, gardzącej Simenonem, którą chciałby w swoim wstępie wyśmiać: „Czytanie Simenona (…) dostarcza łakomej satysfakcji, przejawiającej się jako wyraźne zażenowanie w najżyczliwszych nawet wstępach do jego książek”, krytycy zaś demonstrują „niepewność pomieszaną z przemądrzałym zadęciem”. Jeśli zaś czytać bez tego zadęcia, które wymusza szukanie szlachetnych paranteli dla popularnego autora, znajdziemy w tej lakonicznej prozie dojmującą opowieść o obcości człowieka wobec innych ludzi, ale przede wszystkim wobec własnego życia, w którym nic nie jest tak, jak by się chciało. O człowieku już od dzieciństwa skazanym na obijanie się, jak piłka, od jednego nieporozumienia do drugiego. O przebłyskach ludzkich odruchów i miłości, tłamszonych równie szybko w błocie wiejskiego podwórka jak w pluszach buduarów.
Zgoda, jest to katalog tematów kojarzonych z egzystencjalizmem. Ale od tego skojarzenia silniejsza jest niedościgniona, Simenonowska sztuka ewokowania zdarzeń, budowania kilkoma kreskami ludzkich mikrokosmosów, na ogół pełnych żalu i rezygnacji, o czym wiedzą wierni fani komisarza Maigreta. Theroux pisze, że Simenon „posiadał wysublimowany zmysł egzystencjalny i miał nosa do gustów publiczności”. Z lekka to tylko zamaskowany wyraz zazdrości wobec autora, któremu tak dobrze „się pisało”, że w przyjemność obracał nawet widok ludzi w beznadziejnej życiowej pułapce.
Choć to przyjemność trudna i nie dostaje się jej za darmo. Dlatego drugą krzywdą nazywam okładkę „Wdowy Couderc” – krzyczy z niej melodramatyczny fotos z Alainem Delonem i Simone Signoret wzięty z filmu, który z powieścią ma niewiele wspólnego poza tytułem. Z ekranu (i z okładki) wylewa się tandeta historii o zbiegu z więzienia, zgorzkniałej wdowie i miłości, która ich łączy, by ich potem zniszczyć. Ekscytujące, wzruszające, nieszkodliwe. Ale nie tego należy się spodziewać w książce. Simenon karmi nasz głód podglądania cudzego życia, łechce nerw nostalgii i tęsknoty, ale o tej historii na pewno nie można powiedzieć, że czyści, nie przerywając snu.
Ta wybitna, bardzo ludzka (w takim sensie jak ludzka jest komedia Balzaka) powieść wyszła w 1942 r. u Gallimarda, wydającego jakby nigdy nic kopy książek w okupowanym Paryżu. Polski czytelnik może się więc zadumać nad tym, jak niepojęta przepaść dzieliła wtedy Polskę od Francji. Tego niezrozumienia nie uchwyci egzystencjalista, z Noblem czy bez.