Negatywnym bohaterem swojej sztuki uczynił natomiast Jana Zamoyskiego (czy też Zamojskiego, jak chce Rymkiewicz). I w tej kwestii XIX-wieczny romantyk oraz współczesny eseista są zgodni, bo hetman wielki koronny dla obu jest czarnym charakterem tamtej epoki. O jakiej epoce jednak mówimy? O czasach największego w historii rozkwitu Rzeczypospolitej szlacheckiej, zwanych też złotym wiekiem, kiedy nasz kraj był gospodarczą, polityczną i militarną potęgą. Czemu towarzyszył również rozkwit nauki (np. Mikołaj Kopernik) i kultury (np. Jan Kochanowski). Wedle przyjętej powszechnie interpretacji były to również czasy niezwykłej, jak na ówczesną Europę, tolerancji religijnej. Rzeczpospolita, do której prądy reformacyjne też dotarły, nazywana jest „państwem bez stosów”, jako że nie było w owym czasie poważnych konfliktów między różnymi wyznaniami, które w innych krajach kończyły się w tamtych czasach regularnymi wojnami.
Wyjątkowy był także ustrój XVI-wiecznej Rzeczypospolitej. Gdy w Europie tworzyły się zręby królewskiego absolutyzmu, który ukształtował polityczne oblicze kontynentu na następne stulecia, w Polsce rozkwitała demokracja szlachecka. Nie bez wpływu na ten proces było wygaśnięcie panującej rodziny Jagiellonów, której ostatnim przedstawicielem był zmarły w 1572 roku Zygmunt August. Kolejni królowie Rzeczypospolitej, aż do czasu rozbiorów, byli władcami elekcyjnymi, wybieranymi przez naród szlachecki. By mogli otrzymać tron, musieli respektować wszystkie wolności i przywileje szlachetnie urodzonych. Co, jak uważa większość historyków (i większość Polaków), doprowadziło kwitnące państwo do anarchii, a później upadku.
[srodtytul] Niech drzwi otworzą [/srodtytul]
Co to ma jednak wspólnego z Samuelem Zborowskim? Otóż bardzo wiele. Bohater książki Rymkiewicza należał bowiem do jednego z najpotężniejszych rodów XVI-wiecznej Rzeczypospolitej, skoligaconego ze wszystkimi, którzy w tamtych czasach coś znaczyli. To Zborowskim, w dużej mierze, tron zawdzięczali pierwsi władcy elekcyjni: Henryk Walezy i Stefan Batory. A mimo to Samuel skończył jako banita oskarżony o zdradę. Dlaczego? Wszystko zaczęło się od niefortunnego rzutu czekanem, gdzieś na Wawelu, który był w owym czasie rezydencją polskich królów. Źródła z tamtych czasów są niesłychanie skąpe, nie ma nawet pewności, czy rzucał sam Samuel Zborowski czy ktoś z jego orszaku. Nie jest też jasne, czy to był wypadek, zabójstwo w afekcie czy zaplanowane z zimną krwią morderstwo. Jedno jest niewątpliwe, całe zdarzenie zakończyło się śmiercią kasztelana przemyskiego Andrzeja Wapowskiego, który stał się przypadkową ofiarą ataku na Jana Tęczyńskiego, jedną z najpotężniejszych person epoki.
Zborowski chciał pomścić zniewagę, której, w swojej opinii, padł ofiarą. Rzecz działa się bowiem podczas pierwszego turnieju rycerskiego na cześć Henryka Walezego urządzonego na Wawelu. Samuel ogłosił wtedy, że dla chwały króla gotów jest się potykać z kimś równym mu urodzeniem. Wyzwanie podjął sługa Tęczyńskiego niejaki Janusz Kroata (czyli prawdopodobnie Chorwat), który był człowiekiem z gminu. Urażony magnat odmówił stawania z nim do walki i do pojedynku wysłał człowieka ze swojego orszaku. Wtedy czekan pojawia się po raz pierwszy. Chorwat zrzuca z siodła przeciwnika i chce go dobić na oczach wszystkich. Samuel Zborowski, wściekły z powodu tego haniebnego zachowania, dobywa broni i próbuje dopaść Kroatę. Tamten ucieka. Ciąg dalszy następuje, gdy Tęczyński nie chce podjąć wyzwania i stanąć na ubitej ziemi. Zborowski jest zdania, że cała intryga miała na celu upokorzenie go, a za wszystkim miałyby się kryć przyczyny polityczne (jak przypuszcza Rymkiewicz).
Chodzi o to, że obie rodziny wspierały podczas elekcji innych kandydatów. Po Maksymilianie Habsburgu, pierwszym potężnym władcy Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, którego wspierali Tęczyńscy, spodziewano się bowiem, że ograniczy szlacheckie wolności, w tym wolność wyznania. Zborowscy, którzy byli kalwinami, pomogli więc doprowadzić do wyboru słabszego politycznie (i niedysponującego armią) Francuza Walezego. Mimo że był wyzywany kilkakrotnie Andrzej Tęczyński odmawiał pojedynkowania się z Samuelem Zborowskim; kiedy się w końcu zgodził, również nie miał chyba zamiaru dotrzymać słowa. To dlatego doszło do starcia magnackich orszaków, podczas którego rzucono czekanem, co skończyło się śmiertelną raną kasztelana przemyskiego (żył jeszcze dwa dni). Zborowski, zobaczywszy, co się stało, ucieka. A Tęczyński zabiera rannego na zakrwawionej szubie z soboli na królewskie pokoje. Na Wawelu zaczyna się wtedy zamieszanie, a z ust Henryka Walezego pada kluczowe dla wywodu Rymkiewicza zdanie. „Niech drzwi otworzą i niech się teraz stanie, co stać się powinno” – powiada ponoć władca. Relacjonujący tę sytuację arcybiskup Solikowski oraz inni przychylni królowi kronikarze twierdzą, że takie słowa nie padły, że ci, którzy je powtarzają, to ludzie złośliwi, którzy rzucają „potwarz”. Dlaczego? Bo odebrano je powszechnie jako zachętę do rzezi innowierców.