W jakim celu Blandine, zdekonspirowana w połowie lat 80. XX wieku agentka francuskiego wywiadu, leci z Paryża do Brazzaville? Kto ją wynajął? Czyżby przed przejściem na emeryturę ta specjalistka od mokrej roboty miała jeszcze raz pociągnąć za spust? Te pytania nie dają spokoju jej współpasażerowi, którego do Konga wysłała kompania naftowa. Ma na imię Christoph i lubi powieści szpiegowskie. By choć raz poczuć się jak ich bohater, rozpoczyna prywatne śledztwo. Ale tego rodzaju gry nie podejmuje się bezkarnie.
W powieści „Lecz zabije rzeka białego człowieka" te same wydarzenia obserwujemy oczyma różnych osób. Patric Besson mówi o ludobójstwie dokonanym w Rwandzie w 1994 roku. O spirali strachu i nienawiści. A także o zemście. Książka, której akcja rozgrywa się w kilku planach czasowych, dowodzi, że bezwzględna eksploatacja Czarnego Lądu trwa do dziś.
– Dekolonizacja naszych posiadłości przebiegała według różnych scenariuszy – powiedział „Rz" Patric Besson. – W Indochinach poprzedziła ją wojna, w Afryce – zawarcie biznesowego układu. Ceną za niezależność była zgoda na obecność Francji w strukturach państwa, handlu i edukacji. Dzięki temu porozumieniu rosną majątki Europejczyków, ale większości Afrykanów żyje się gorzej niż pół wieku temu. Klasy średniej właściwie nie ma. Dziś wszyscy szukają winnych tej sytuacji. Oskarżamy przedsiębiorców, polityków i Bóg wie kogo jeszcze. A może wszyscy jesteśmy winni? Księża, naukowcy czy lekarze nie krytykują, a po prostu biorą się do pracy. Ja poszedłem tą drogą – napisałem powieść.
Besson zauważa w niej, że Afrykanie nie bledną pod wpływem silnych emocji, ale ich cera, gdy się starzeją, staje się jaśniejsza. „Jakby odzyskiwali wewnętrzną biel, ukrytą pod skórą od chwili narodzin. Idą całkiem biali do raju, którego bramy otwierają się szeroko nawet przed najgorszymi z nich, ze względu na ogrom cierpień znoszonych przez wszystkich przez całe życie".