Wzruszycie się: ona piękna, młoda, biała – on niewiele starszy, równie atrakcyjny fizycznie, ale... czarny. Dziewczyna i Murzyn. Łączy ich miłość, która napotyka przeszkody natury społeczno[pauza]obyczajowej. Współcześni Romeo i Julia. Nie, nie ma śmierci w finale. Nie ma też happy endu...
Małżeństwo dla papieru
Judith Vanistendael (ur. 1974) opowiedziała historię prawdziwą. Autobiograficzną. To reakcja na książkę ojca, pisarza i dziennikarza Geerta van Istendaela, który opisał związek córki z uchodźcą, hebanowym księciem (?) z Togo, bojownikiem o prawa człowieka, prześladowanym w afrykańskiej ojczyźnie.
Spotkali się i zakochali w sobie w Brukseli, gdzie Abou znalazł schronienie, niestety, czasowe. Jedno może go uratować przed deportacją: ślub z Belgijką. Dokonuje się to w majestacie prawa i przy aprobacie rodziców Sophie (vel Judith, w komiksie imiona zostały zmienione).
Młodzi mieli okazję dobrze się poznać – mieszkali w rodzinnym domu panny, na najwyższym piętrze, które urządzili wedle własnych upodobań. Żyli na pełnym luzie, Abou nie studiował ani nie pracował, czekając na decyzję o przyznaniu praw emigranckich; Sophie trochę się uczyła, trochę obijała; angażowała społecznie, rozpoznawała sytuację kobiet w Togo. Frustrujący stan zawieszenia – jednak trudno określić to mianem dramatu. W dodatku rodzice dziewczyny nie rzucają się Rejtanem przeciwko jej związkowi z kolorowym uciekinierem. Przeciwnie, zapraszają go pod dach, zdobywają informacje o szansach na status uchodźcy, rozpoznają sytuację w Afryce i w Togo.
Właściwie, to rodzice decydują o ślubie (odwrotnie niż u Szekspira) dla dobra Abou, który wchodzi do familii (arystokratycznej i zasobnej). Co najważniejsze, dostaje pozwolenie na stały pobyt w Belgii.