Napisałem kiedyś złośliwie, że fantasy to historia pisana przez półinteligentów dla ćwierć... I coś w tym jest. Choć wśród twórców nie brak ludzi z doskonałą wiedzą historyczną, jak Tolkien i Sapkowski, jednak obserwujemy powielanie dawnych opowieści, z wykorzystaniem schematów, kostiumów i rekwizytów z przeszłości (często dobranych dość przypadkowo) umieszczonych w jakiejś wymyślonej rzeczywistości, najczęściej zbliżonej do średniowiecza, z omastą zjawisk dziwnych, tajemniczych ergo nadprzyrodzonych – magii, potworów, cudów itp. Podobnie „space opery" to również nasze poczciwe średniowiecze czy raczej uproszczone wyobrażenie o nim, wystrzelone w kosmos, gdzie pojedynek na laserowe miecze lub zwyczajne mordobicie rozstrzyga o losie galaktyk, a przy okazji pięknych księżniczek.
Wspomniane gatunki nie wymagają od czytelnika żadnej wiedzy (choć są tacy, którzy znają określone cykle z najdrobniejszymi szczegółami), nie krępują inwencji autorów i zaspokajają potrzebę pochłaniania atrakcyjnych fabuł. Czy jest to wyraz dziecinnienia ludzkości? Być może.
Oczywiście bywają szlachetniejsze odmiany quasi-historii jak dzieje alternatywne, łączące wszystkie zalety edukacyjne powieści historycznej z dodatkową atrakcją, którą niesie zmiana. Ale o tym innym razem.
Znów winne pieniądze
Nie należy lekceważyć również literatury non fiction, która nie tylko w dziedzinie historii zdecydowanie rozpycha się na listach bestsellerów, a co za tym idzie – również na półkach księgarskich. W wypadku Polski sukces na tej niwie odniosło wielu pisarzy, przekazujących w autorski, często niezwykle atrakcyjny sposób wiedzę o historii i jej własną wizję. Do dziś królują tu dzieła Pawła Jasienicy, Mariana Brandysa ze swymi szwoleżerami, Jerzego Łojka (tego od „pięknej Bitynki") czy antycznego gawędziarza profesora Krawczuka. I jest oczywiście mistrz nad mistrze, szczególnie gdy idzie o czasy napoleońskie – Waldemar Łysiak, tyle że historyczne eseje pisze bardzo rzadko (ostatni był „Talleyrand"), a powieści historyczne (takie bez erudycyjnej publicystyki) jeszcze rzadziej. Wśród następców (Besala, Święch, Koper i mnóstwo innych) nie ma na razie piór ich miary, ale wiele wskazuje, że ilość wkrótce przejdzie w jakość. Tyle że nie są to powieści.
W dodatku widać jeszcze inny problem. Mimo zjawisk podkopujących powieść historyczną na świecie trzyma się ona całkiem dobrze. Po latach, kiedy królowali Robert Graves (ze słynnym „Ja, Klaudiusz"), Mika Waltari (wymieńmy choćby „Egipcjanina Sinuhe") czy autor erudycyjnej sagi o francuskich królach przeklętych Maurice Druon, do głosu doszła nowa generacja autorów, którzy odnosząc sukcesy na innych polach literatury popularnej, zwrócili się ku historii. Szczególnie wysoko cenię Roberta Harrisa, który obok rzeczy współczesnych, jak „Ghost writter", jest autorem znakomitej powieści o tragedii Pompejów, opisanej z punktu widzenia inżyniera od akweduktów, czy porywającej trylogii o Cyceronie. Przy okazji stworzył jedną z najbardziej udanych historii alternatywnych (dostępną również w wersji filmowej) – „Vaterland". Średniowieczna saga (cieszące się ogromną poczytnością np. „Filary ziemi") stała się drugą specjalnością giganta współczesnej sensacji – Kena Folletta. Z pewnością ważnym ukłonem w stronę powieści historycznej jest „Imię róży" Umberta Eco. W pobarokowej Europie ze swym kapitanem Alatriste grasuje zdolny Hiszpan Arturo Perez-Reverte...